Maraton Modrzejewskiej 8-10 czerwca 2018
Wywiad po biegu – Robert Gulaczyk21/6/2018 Z uwagi na to, że wywiad został przeprowadzony korespondencyjnie, przybrał inną formę. Przedstawiam Państwu wywiad po biegu w Maratonie Modrzejewskiej.
Zawodnik nr 3: Robert Gulaczyk Sędzia: Alicja Szemberska A: Te trzy dni, to był morderczy bieg... Szczególnie dla Was, aktorów, zwłaszcza, że spektakle Maratonu Modrzejewskiej były niewiarygodnie wymagające. Jak dojść do siebie po takim wysiłku? R.G.: Ciężko! Myślę, że każdy ma swoje sposoby na regenerację. Plusem tej sytuacji był fakt, że wiedzieliśmy o Maratonie od dawna, więc przynajmniej mentalnie mogliśmy się przygotować na zwiększony wysiłek. Prawda jest też taka, że wysiłkowe spektakle w naszym Teatrze to nie pierwszyzna. Choć muszę przyznać, że stopień wyczerpania na mecie mnie samego lekko zaniepokoił. A: Wydaje mi się, że udało się Panu z aroganckiego mordercy, jakiego przedstawił Szekspir, stworzyć postać tragiczną. Klaudiusz w „Hamlecie, księciu Danii” sprawiał wrażenie, kogoś, kto nie do końca spodziewał się wszystkich konsekwencji swojego czynu. Miał się za silnego, a jednak okazał się zbyt słaby, żeby unieść ciężar swojej zbrodni. Wzbudził mój niepokój, ale w tym pozytywnym sensie – zmusił mnie do zrewidowania swoich uczuć. Przede wszystkim sprawił, że mu współczułam. To niecodzienna interpretacja tej postaci. Jak Pan opracował tą postać? R.G.: Przede wszystkim należy się małe sprostowanie. To nie ja opracowałem tę rolę. Zrobił to 17 lat temu na premierę „Hamleta, Księcia Danii” Przemek Bluszcz. Przy niedawnym wznowieniu spektaklu Jacek powierzył tę rolę mi, bo Przemka już od dawna w Legnicy nie ma. Oczywiste jest, że wpisałem się w nią ze swoją wrażliwością i lekko ją zmodyfikowałem. Zresztą nie mogło być inaczej, bo dysponujemy z Przemkiem zgoła innymi warunkami aktorskimi. Poza tym, ze względów obsadowych, pozmieniały się mniej lub bardziej konstelacje między poszczególnymi postaciami. Ale zasadniczy pomysł na tę postać już był. W trakcie prób do wznowienia dużo mówił mi o tym reżyser, Krzysiu Kopka, który razem z Jackiem Głombem, odpowiedzialnym za inscenizację, współtworzył to przedstawienie. Dla Krzysztofa ważne było to, że Klaudiusz chciał dobrze, ale dokonana przez niego zbrodnia zaczyna zbierać swoje żniwo. Cytując Hamleta za Shakespearem: Jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro. Zresztą bardzo mi się spodobała ta interpretacja Klaudiusza. Pozostało tylko wpisać się w nią i nie schrzanić tego, co zbudował w tej roli Przemek. A: „Hamlet, książę Danii” to realizacja o rozmachu epickim – scenografia, obejmująca niemal całe wnętrze budynku, kilka planów, na których wciąż coś się dzieje. Stanowi to oczywiście wyzwanie techniczne, a jednocześnie wymaga od aktora, by jego praca nie zaginęła, gdzieś w natłoku tych wszystkich wrażeń. Jak na Pana oddziaływała ta przestrzeń? R.G.: Znam tę przestrzeń od dawna. Co prawda w „Hamlecie” biorę udział dopiero od wznowienia, ale na podobnym planie rozgrywał się też spektakl Jacka sprzed kilku lat - „Kochankowie z Werony”, w którym grałem Capulettiego. W tym budynku powstało zresztą sporo legnickich przedstawień, więc trapy, balkony, bieganie po schodach, czy ulicami dookoła budynku nie są nam obce. Ja osobiście bardzo lubię nieteatralne przestrzenie, bo choć wymagają od aktora więcej wysiłku i niemal zupełnie pozbawiają nas komfortu, to mają swoją wyjątkową autentyczność. A to, w oczywisty sposób, przekłada się na grę aktorską. A: Chciałabym nawiązać do „Iliady.Wojny”. Na początek pytanie z czystej ciekawości – jak, w niesamowity upał, który panował tego dnia w Legnicy, udało się wyjść żywym spod tej czarnej folii? R.G.: Nie wiem. Jakoś się udało. Ale fakt, że tak mokrzy jeszcze spod niej nie wychodziliśmy. A.: Starzy wysyłają na wojnę młodych, skazując ich tym samym na śmierć – to bardzo wybrzmiewa w tej inscenizacji. Od razu przypomina mi się tragikomiczna piosenka z 1932, którą napisał Ludwik Szenwald, a którą, m.in. śpiewa Maciej Maleńczuk, pt. „Niech żyje wojna”. Na samym początku jest taki fragment: Ojczyzna bez żołnierza, to jak bez miecza kat / Więc biorą kwiat młodzieży od wielu, wielu lat […] Wroga bij w imię Boga / Za cudzą kieszeń oddaj młode życie swe!. Przede wszystkim – od tysięcy lat nic się nie zmieniło, ale pozostaje również kwestia Boga. W „Iliadzie.Wojnie” nie ma olimpijskich bóstw. Wojna pozostaje sprawą wyłącznie ludzką. To dość znaczące odcięcie się od dzieła Homera. Jak wpłynęło to na Hektora? Czy nie czuł się o wiele bardziej osamotniony, nie mogąc odwołać się do swoich bóstw? Jego śmierć przestała być w końcu usankcjonowana wolą boską. R.G.: Łukasz Kos przyszedł do nas z „Iliadą” przepisaną przez Alessandro Baricco. Najbardziej niesamowite w tym materiale było właśnie to wycięcie postaci boskich, co bardzo uwypukliło fakt, że ludzie sami sobie robią piekło na ziemi. I nie ma żadnej wyższej instancji, która by tym zawiadywała. Taki był nasz punkt startowy do pracy, więc nawet nie zapędzałem się w myśleniu o Hektorze w boskie rejony. Ważna dla nas była wojna. Można śmiało stwierdzić, że wszystkie postaci w naszym spektaklu są jej ofiarami, a mimo to, w homeryckich monologach wyczuć można ogromną fascynację, podniecenie, świadomość wyjątkowości wydarzenia, w którym się uczestniczy. Dla mnie Hektor kocha wojnę i od początku zakłada, że to może być śmiertelna miłość. Ciężko więc mówić o osamotnieniu. Ciekawej jest, kiedy śmierć Hektora staje się następstwem jego własnych decyzji. A.: Na zakończenie wywiadu, chciałam spytać o coś z zupełnie innej, poza maratonowej beczki. Dużo już zostało powiedziane na temat „Twojego Vincenta”, wiele wywiadów już Pan udzielił na ten temat, ale chciałam poprosić o jakąś jedną anegdotę związaną z tym projektem. Czy mógłby się Pan podzielić z nami historią, do której czuje Pan szczególny sentyment? R.G.: Mnóstwo jest takich historii, bo też cały projekt był dla mnie niezwykle bogatym doświadczeniem. W Londynie mieliśmy intensywne dni zdjęciowe. Musieliśmy nakręcić bardzo dużo ujęć w krótkim czasie, więc w różnych miejscach studio budowanych było jednocześnie kilka różnych scenografii, a ekipa błyskawicznie przenosiła się pomiędzy nimi. Kiedy kręciliśmy scenę pogrzebu Vincenta, leżałem w trumnie. Była na mnie za mała, więc miałem dziwnie ugięte nogi i w dodatku nie mogłem za bardzo się ruszać w wolnych chwilach, bo między ściankami trumny a moim ciałem poupychane były słoneczniki. Mieliśmy w tym ustawieniu bodaj trzy ujęcia i pomiędzy nimi aktorzy na chwilę się rozchodzili, a ja cały czas leżałem w trumnie. Po kolejnym ujęciu ekipa ponownie się rozeszła. Myślałem, że za chwilę wrócą do następnego, ale nie wracali. Dopiero po dłuższej chwili zobaczył mnie Terry – kierownik planu, i przepraszająco powiedział, że w tej scenografii już skończyliśmy. Bardzo to wszystkich rozbawiło, bo niektórzy myśleli, że w trumnie leży manekin. Dzięki śliczne za wywiad. A my bardzo dziękujemy za poświęcenie nam czasu i uwagi! Alicja Szemberska
0 Komentarze
WYWIAD W BIEGU - Paweł Palcat11/6/2018 Zawodnik nr 2: Paweł Palcat
Sędziowie: Justyna Plichta i Sonia Romanowska S. Dlaczego monodram? Czy dobrze się Pan odnajduje w takiej formie? P.P. Traktuję monodram dosyć specyficznie, ponieważ to najsztuczniejsza forma dramaturgiczna. Dla mnie widz jest partnerem. Ten projekt był moim drugim monodramem. Pierwszy był zupełnie inny, bo zaistniał w konwencji drag queen show – o gwieździe porno, która opowiada jak została „RoXXy 2 Hot”. Widownia była tam partnerem, uczestnikiem. W „Maraton/Tren” jest trochę inaczej, ponieważ ten temat wymagał monodramu. To przecież mocno autobiograficzna historia i zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę zrobić to sam. Po napisaniu tekstu rozpoczęły się pierwsze próby, a, co za tym idzie, pojawiły się kolejne pomysły – rysowanie, obraz ciała. Rozmawialiśmy dużo w trakcie prób, ale nigdy nie dochodziliśmy do prawdy. Jeżeli jednak pojawia się taki temat, który wychodzi poza ramy teatru, to trzeba zdobyć się na szczerość. Dlatego też, podczas jednej z prób pomyślałem sobie nawet o konwencji stand-up’u. Oczywiście dalej to zaczęło się trochę zmieniać, natomiast coś takiego jak szczery monolog, wydawało mi się najlepszą formą. S. Kiedy człowiek znajdzie się w takiej ciężkiej sytuacji, tak naprawdę też jest sam ze sobą, ze swoimi myślami i emocjami. P.P. Nie ukrywam, że dużą inspiracją dla mnie był monodram, który widziałem parę lat temu na „Dialogu” (red. „Festiwal Dialog”). To akurat było w czasie, kiedy krótko po tym jak byłem na Biennale w Wenecji, Angelika Liddell dostała Srebrnego Lwa - za tę samą kategorię zresztą, co Maja Kleczewska (red. nagroda za innowację w teatrze). Potem na „Dialogu” Liddell pokazała monodram „Ja nie jestem ładna” opowiadający o tym, jak była wykorzystywana seksualnie przez wujka. To taki słynny monodram z koniem na scenie, w którym tnie sobie kolana, moczy je we krwi. Wielu ludzi odrzuca ten monodram ze względu na formę, ostrość - natomiast ja strasznie cenię sobie szczerość jej wypowiedzi i nie ukrywam, że zawsze miałem to gdzieś z tyłu głowy. Kiedy już wizja poskładała się w całość, wiedziałem, że opowiem swoją historię tylko w ten sposób: balansując na cienkiej granicy ekshibicjonizmu, tak jednak, ażeby jej nie przekroczyć. Żeby to nie był ekshibicjonizm emocjonalny, który nikogo nie obchodzi. Jest to co prawda przykre, ale po prostu nikogo. J. Co do tej granicy o której Pan właśnie mówi – gdzie ona leży? Ile tu jest z performansu dla widowni, a na ile jest to osobista wypowiedź? P.P. Pod czujnym okiem Lecha Raczaka, który bardzo dbał o higienę psychiczną wykonania, ogrywałem moją rolę, osadzając niektóre monologi w trzeciej osobie. Dzięki temu wytworzyłem potrzebny dystans. Z rekwizytami było podobnie: używanie przedmiotów, które w jakiś sposób kojarzą się z faktyczną osobą mojej mamy – chociażby kule, było niemożliwe. Mieliśmy absolutną pewność, że to mogą być jakieś kule, ale na pewno nie te konkretne kule mamy. Muszą być nowe. Gdybyśmy to ze sobą powiązali, mogłoby się to wszystko, w którymś przebiegu posypać. Nie ma w spektaklu moich prywatnych rzeczy, bo dystans głowy jest najważniejszy. Trzeba było tę historię opowiedzieć poprzez detale: każdy z nas coś zapamiętuje, jakąś barwę, jakiś szczególik. Więc kiedy słuchamy kogoś, kto opowiada nam historię posługując się wielością szczegółów, to nagle, niepostrzeżenie nasuwają się nam nasze własne obrazy. Dzięki temu ta historia staje się choć trochę uniwersalna. J. Czy temat oswajania śmierci jest tematem tabu? P.P. To jest ogromny temat tabu, szczególnie w przestrzeni, w której panuje kult ciała, kult młodości. O tym się nie rozmawia. Kiedyś, na wsiach, chodziło się po domach i czuwało się przy zmarłych. Teraz tak się nie dzieje, dlatego że wyparliśmy śmierć. Rzadko spotyka się kondukt pogrzebowy. Jest msza, potem przejeżdża się przez miasto, jedzie się do kaplicy, gdzie czeka trumna albo urna ze zmarłym. Nie czuć już wśród ludzi takich emocji, które ja przeżywałem z moimi dziadkami, z moją prababcią, gdzie rzeczywiście było czuwanie i obcowanie z ciałem. Dla dziecka to bywa traumatyczne. Ale taka była rzeczywistość. Pamiętam moją babcię, która chodziła z koleżankami, odmawiała godzinki, modlitwy. Odbywały się liczne rytuały, jak chociażby ten stukania trumną. Kiedyś zmarłego trzymało się i żegnało się z nim w domu. Teraz tego nie ma. I dlatego ten temat może być dziś niewygodny. Śmierć? Nie ma obecnie śmierci. Śmierć jest teraz jakimś wyobrażeniem filmowym, obrazem stworzonym przez media. My nie obcujemy ze śmiercią. Przejrzyjcie swoje albumy. U mnie są zdjęcia całej rodziny, która nie tyle co pozuje, ale pokazuje się przy otwartej trumnie. To są takie zjawiska, które obecnie nie występują. S. Przypominam sobie takie zdjęcia i raczej mieszczą się w albumach rodziców z dawnych lat. Sama nie zrobiłam na pogrzebie nigdy żadnego zdjęcia. Wydaje się to wręcz w jakiś sposób… nieetyczne? Bo już dla nas wyparte, dziwne. P.P. Najbardziej przerażające było dla mnie „całowanie zmarłego”. „Pożegnaj się z dziadkiem”… Nie chciałem w scenie z rozsypanym na podłodze proszkiem wchodzić, aż tak mocno we wspomnienia. Ale ten pomysł z prochem, który wcześniej był zasypką do stop, i tak Leszkowi wydawał się zbyt mocny. Za bardzo kojarzy się z ciałem, z obrzędem religijnym. Natomiast są to koszmarne wspomnienia. To są takie rzeczy, które będą cię prześladowały do końca życia. Z drugiej strony cieszysz się, że je przeżyłeś, bo to jest ostatnia rzecz, którą możesz zrobić. Więcej już się nie da. Możesz uporządkować sprawy, a potem dbać o to, aby jakaś spuścizna trwała. I tyle. S. Od jakiegoś czasu często słyszy się o zjawisku “terapii poprzez teatr”. Ludzie z różnymi problemami chodzą na zajęcia teatralne, warsztaty, czasem ma to formę specjalnych ustawień. Ma to funkcję oczyszczającą, jakiegoś katharsis. Czy ten monodram miał dla Pana wymiar terapeutyczny? P.P. Jak tylko mama odeszła, wiedziałem, że muszę o tym opowiedzieć. Wiem, że byłem w amoku, kiedy nagrywałem to wszystko. Wszędzie chodziłem z włączonym dyktafonem i rzeczywiście – scena z księdzem, urzędniczką, czy z wybieraniem grobu jest sceną odtworzoną jeden do jednego. To są historie spisane. J. A czy lubi Pan angażować widza w spektakl? P.P. Sam nie lubię być angażowany jako widz, bardzo mnie to spina, stresuje. Jak tylko widzę, że jakaś akcja zaczyna się dziać, to już zaczynają mi się dłonie pocić, nie lubię tego. J. To ja mam tak samo. S. A ja te interakcje uwielbiam, choć pewnie do czasu. P.P. Będąc na scenie owszem, bo panujesz nad sytuacją. Tak samo było w „RoXXy 2 Hot”, czy w „Hymnie Narodowym”. Jako bracia Kaczyńscy też angażujemy widzów, choć bardziej korzystamy z ich reakcji. W dzisiejszym spektaklu te zabiegi są w miarę bezpieczne. Początek, a więc luźna rozmowa z publicznością, jest po to, żeby wszyscy się trochę rozluźnili: widownia wie w końcu, na jaki temat przyszła, i każdy już ma swoje wyobrażenie na temat tego, co zobaczy. Zaczynam od rozmowy na temat przeprowadzania pierwszej pomocy, która na dodatek każdemu się przyda. J. Mnie najbardziej zaintrygowała scena instruktażu umierania, która została zaprezentowana za pomocą “pacynek” zrobionych z piłeczek wbitych na palce. Jest pan absolwentem lalkarstwa, ale jak często może Pan użyć tej formy? P.P. To był pierwszy raz, kiedy robiłem pacynki od czasu ukończenia szkoły, czyli od 13 lat. Od roku wykładam interpretację piosenki na Wydziale Lalkarskim, dlatego teraz bardzo przeżywam czas sesji. Przy okazji pracy na uczelni spotykam się z moimi wykładowcami i mogę przyjrzeć się tej pracy od innej strony. Ale to był pierwszy raz, kiedy użyłem formy lalkarskiej w pracy zawodowej. Postanowiłem zwrócić się w tę stronę, ponieważ ta scena, sama w sobie jest dość absurdalna – i pasuje do niej kuglarska lalka, pacynka. Natomiast dzięki piłeczkom-głowom, z wyrysowanymi zamiast oczu krzyżykami, „wybijam” widza z rytmu, co wytwarza mi potrzebny dystans. S. Może wybić widza z rytmu, albo dodatkowo wzmocnić wydźwięk. Czy to nie my właśnie, ludzie, jesteśmy jak takie pacynki, z których w końcu w którymś momencie uchodzi życie? Tylko oczy- krzyżyki i koniec. P.P. Super, to może również pójść w drugą stronę. J. Odbijając od tematu monodramu, ale zostając w Legnicy: co Pan najbardziej lubi w pracy w tym miejscu? P.P. Zespołowość, wielozadaniowość. Wywodzę się z teatru offowego - już podczas studiów tworzyliśmy teatr „Zakład Krawiecki”, a Jacek przyjeżdżał na nasze spektakle. Poza tym, nie w każdym teatrze aktorzy mogą poświęcać czas i przestrzeń na własne realizacje, a tutaj możemy to robić. Jacek jest niezwykle wyrozumiałym szefem, dzięki czemu my, aktorzy, realizujemy też swoje teksty, projekty. S. Nie ucina się skrzydeł. P.P. Pozwalanie aktorom na autonomiczne projekty zawsze jest obarczone wielkim ryzykiem. W moim przypadku była to propozycja monodramu, a Jacek mógł mieć przecież obawy: „Aktor będzie bić pianę na temat śmierci swojej matki... Lubię go, ale bez przesady”. Dyrektor musi wypośrodkować swoją rolę – musi być jednocześnie szefem i przyjacielem. A jednak Jacek ma zaufanie do ludzi i daje im szanse. „Maraton/Tren” nie był moim pierwszym autorskim projektem, jaki tu zrealizowałem, dlatego też Jacek wiedział, z kim ma właściwie do czynienia. Ponadto, akuszerem monodramu był Lech Raczak, którego bardzo cenię z uwagi na jego doświadczenie i dlatego zaprosiłem go do współuczestnictwa w tym projekcie. To właśnie lubię – zespołowość i możliwość realizowania swoich autorskich projektów, oraz fakt, że Jacek bardzo dba o to, by wszyscy aktorzy grali, byli w coś zaangażowani. Aktor, który nie gra stygnie, wypada z obiegu. Dlatego ten mechanizm wciąż trzeba oliwić. J. Czy przebiegł Pan kiedyś maraton? P.P. Tak, przebiegłem w 3 godz. 33 min., a to jest bardzo dobry czas. W tym samym roku, w którym mama odeszła, szykowałem się do maratonu górskiego, ale z uwagi na moją osobistą tragedię wszystkie plany się posypały. Natomiast w Sylwestra 2015 roku postanowiłem, że muszę w jakiś sposób zamknąć ten okres. Rozliczyć się z nim. Dlatego wstałem, ubrałem się i przebiegłem maraton. Biegłem w stronę mojej siostry, a za mną, samochodem, asekurując mnie, czasami jechał mój tata. I zgadnijcie w jakiej miejscowości wylądowałem… Nie jestem mocno religijny, ale wierzę w znaki. W „Bożej Woli”!” I to było magiczne. W następnego Sylwestra również przebiegłem taki maraton. W zeszłym roku jednak nabawiłem się kontuzji, i to w trakcie spektaklu, który dzisiaj jeszcze zobaczycie. Łękotka mi się posypała i teraz mam problem z bieganiem w jakiejkolwiek formie. A co ciekawe – nie stało się to przez faktyczne sportowe bieganie, a innego rodzaju maraton, czyli ten teatralny. Myślę, że to też może być jakiś znak. Zawodnik przebiegł maraton w 17 min. 15 s. Przyjęte płyny: jedna czarna kawa wylewana na koszulkę w celu stworzenia charakteryzacji do następnego spektaklu. Justyna Plichta i Sonia Romanowska AutorkiJoanna Puzyna-Chojka Kategorie
Wszystkie
|