Maraton Modrzejewskiej 8-10 czerwca 2018
Aleksandra Biegańska, studentka I rok produkcji teatralnej i organizacji widowisk na Uniwersytecie Łódzkim. Pierwszy raz byłam w tym teatrze w kwietniu (13-15 kwietnia), była to zorganizowana wycieczka dla Koła Teatrologów i studentów produkcji teatralnej – byliśmy podczas wręczenia nagrody Kamyk Puzyny dla Teatru Modrzejewskiej, mogliśmy porozmawiać z pracownikami teatru, obejrzeć spektakl „Wierna wataha”, a mieszkaliśmy w teatrze i w mieszkaniu teatralnym; zakochałam się w tym teatrze od razu!
Przed Maratonem Modrzejewskiej w Legnicy wzięłam udział w rozgrzewce, którą rozpoczęłam podczas kwietniowego wyjazdu do Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Mój udział w Maratonie Modrzejewskiej obejmował wszystkie spektakle oprócz „Wiernej watahy”. Nie dobiegłam na „Wierną watahę”, bo widziałam ją już wcześniej – w kwietniu. Idea Maratonu Modrzejewskiej: Podoba mi się to, że w tak krótkim czasie można zobaczyć tak różne przedstawienia. Myślę, że to też dobra okazja, choćby właśnie dla osób takich jak ja – spoza Legnicy – które nie mają możliwości być na bieżąco ze wszystkimi spektaklami i często przyjeżdżać do teatru (chociaż osobiście chciałabym tam bywać jak najczęściej!), aby zobaczyć kilka spektakli w jeden weekend. Tutaj chciałabym zaznaczyć, że jestem pod wrażeniem aktorów, że podejmują to wyzwanie! Najlepszy spektakl: Myślę, że każdy spektakl coś w sobie miał i trudno wybrać mi jeden od początku do końca najlepszy. Najlepszy aktor(ka): Tak samo, jak ze spektaklem, trudno wybrać mi najlepszego aktora lub aktorkę, chociaż skłaniałabym się ku Pawłowi Palcatowi, przede wszystkim ze względu na jego monodram. Najlepsza scenografia/Najlepiej zaadaptowana przestrzeń: Uważam, że w każdym ze spektakli przestrzeń była dobrze wykorzystana, ale jakbym miała coś wyróżnić pod tym względem to „Biesy”. A najbardziej „Hamlet, książę Danii” – byłam wprost zauroczona, kiedy wchodziłam na spektakl. Najlepsza muzyka: W każdym spektaklu muzyka dobrze współgrała z całością. Najlepsza choreografia/ruch sceniczny: Tutaj też trudno mi zdecydować, ale chyba „Krzywicka/Krew” ze względu na to, że po prostu cały spektakl opierał się w dużej mierze na choreografii, co było dobrze przemyślane i współgrało z tekstem. Odkrycie: Teatr Modrzejewskiej to odkrycie! Nie zapomnę: Szczególnie „Maraton/Tren”. Dla mnie był bardzo emocjonalny i dający do myślenia. Mocno go przeżyłam ze względu na to, że w jakimś stopniu ten temat jest mi bliski. Od tamtej pory często go wspominam, ale nie wiem, czy byłabym w stanie obejrzeć go drugi raz. Nie zapomnę też „Hamleta, księcia Danii” i właśnie tego momentu, kiedy wchodziłam na „salę”, i tego, jak przez cały spektakl byłam pod wrażeniem całej scenografii i zaadaptowanej przestrzeni w tym starym budynku. Zaskoczenie: Piszę o tym chyba trzeci raz, ale byłam zaskoczona, wchodząc na spektakl „Hamlet, książę Danii” :D Poza tym chyba nic innego mnie nie zaskoczyło, bo już trochę poznałam ten teatr. Jeszcze raz chciałabym przeżyć ten weekend. To było fajne oderwanie się od rzeczywistości i taki relaks przed sesją ;) Brakowało mi/ Szkoda, że: Pod koniec Maratonu w sumie szkoda mi było, że nie obejrzałam także „Wiernej watahy”, bo przecież była grana w innym miejscu, niż widziałam ją wcześniej, i być może inaczej bym ją odebrała, zobaczyła w niej coś innego itd. Kolejny Maraton Modrzejewskiej: Mam nadzieję, że również będę w nim uczestniczyć! Marta Jeżak, studentka filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, z teatrem łączy mnie miłość od pierwszego wejrzenia Idea Maratonu Modrzejewskiej: Każdy szanujący się teatr powinien raz w roku taki maraton zorganizować. Jestem zachwycona pomysłem zaprezentowania przez teatr swoich artystycznych możliwości na długim dystansie. Cieszę się, że Legnica stwarza możliwości do obejrzenia całego przeglądu swoich spektakli dla osób dojeżdżających z różnych stron Polski. Po kilku sztukach przed widzem wyłania się już bowiem obraz ogółu działań teatru, czyli tego, czego nie można zdefiniować po jednym spektaklu. Najlepszy spektakl: Każdy ze spektakli był bardzo dobry, ale żaden nie był wybitny. „Tego czegoś” mi w każdym z nim zabrakło. Gdybym miała któryś jednak wyróżnić postawiłabym na odmienną i współczesną interpretację „Iliady”. Najlepszy aktor(ka): Legnica ma z e s p ó ł absolutny, totalny i całościowy. Tutaj każdy jest wybitny. Absolutnie zachwycił mnie poziom gry aktorskiej na najwyższym poziomie u każdego aktora i każdej aktorki. Najlepsza scenografia/Najlepiej zaadaptowana przestrzeń: Tutaj na zdecydowane prowadzenie wysuwają się dwa spektakle: „Wierna wataha” i „Hamlet, książę Danii”. Samo pomieszczenie na Nowym Świecie zaadaptowane na teatralną scenę przeraża i napawa niepokojem. Farba odchodząca od ściany czy brak stałej widowni i sceny pozwalają dowolnie ustawiać scenografię. „Hamlet” wygrywa możliwością uczestniczenia już od samego początku. Przejście przez miasto żebraków, dziwek, a w końcu przez pałac królewski pozwalają czuć się jak świadek wydarzeń. Nie ma tam sztuczności – dramat Hamleta rozgrywa się tu i teraz, na naszych oczach. „Wierna wataha” również świetnie wykorzystuje możliwości ascetycznej scenografii, a lejąca się w sufitu woda, staje się jednym z najważniejszych bohaterów spektaklu. Najlepsza muzyka: „Wierna wataha” oraz „Iliada”. Musze wymienić tutaj oba spektakle, gdyż jestem zauroczona wykorzystywaniem aktorów przy tworzeniu muzyki, a w każdym z wymienionych spektakli zrobione to było bezbłędnie. Kolejny powód dla którego pokochałam ten zespół i ten teatr. Odkrycie: Teatru w Legnicy J Słuchy, że to dobry teatr chodzą po Wrocławiu nie od dzisiaj, ale dopiero teraz dane mi było się przekonać jak bardzo są one prawdziwe. Nie zapomnę momentu bycia częścią „Hamleta”. Kolejny Maraton Modrzejewskiej już za rok! Nie mogę się doczekać. Izabela Walusiak, studentka II roku filologii polskiej na specjalności „teatrologia” na Uniwersytecie Wrocławskim Mój udział w Maratonie Modrzejewskiej obejmował… Obejrzałam wszystkie przedstawienia oprócz „Hamleta, Księcia Danii” ponieważ już widziałam to przedstawienie. Najlepszy spektakl wg mnie to „Maraton. Tren” Pawła Palcata. Najlepszy aktor: Rafał Cieluch. Urzekła mnie jego ekspresja na scenie i to jak bardzo potrafił się w pewien sposób obnażyć, przekraczał granice, które ma wielu aktorów jakby to była dla niego codzienność, ale z drugiej strony było widać wielka siłę, jaką składał w każdy ruch. w Iliadzie miałam wrażenie, że patrzę na prawdziwego Achillesa, tak bardzo prawdziwa dla mnie była jego gra. Nie dostrzegałam w niej sztuczności, udawania, przesady. Najlepsza scenografia/Najlepiej zaadaptowana przestrzeń: „Biesy”. Najlepsza muzyka: „Iliada. Wojna”. Nie zapomnę: „Maratonu. Trenu” z uwagi na poruszany temat, ale też dzięki grze aktorskiej Pawła Palcata, od którego nie mogłam oderwać wzroku. Dopiero później dowiedziałam się, że spektakl powstał na prawdziwych przeżyciach aktora. Po raz pierwszy oglądając to przedstawianie nie przeszkadzało mi, że aktor pracuje na swoich własnych emocjach i swojej własnej tragedii. Bardzo pochłonęła mnie jego opowieść, to jak próbował zmierzyć się ze śmiercią matki, cierpieniem, bólem, stratą. Miałam wrażenie, że w pewnym sensie granie tego przedstawienia jest dla niego terapią. Jakby rozdrapywanie ran miało sprawić, że w końcu staną się mniej bolesne, a on sam przyzwyczai się do tego i wszystko będzie bardziej znośne. Jeszcze raz chciałabym obejrzeć „Wierną watahę”, ponieważ sama historia, którą chcieli przedstawić aktorzy wydawała mi się bardzo poruszająca. Jednak zabrakło mi powagi przedstawienia i widzów, którzy się śmiali. Nie na miejscu wydawały mi się też niektóre słowa aktorów, wg mnie nie pasowały do charakteru opowieści i rozpraszały widownię, wprowadzały śmiech i oderwanie od historii. Karolina Bugajak – jestem studentką pierwszego roku na kierunku produkcja teatralna i organizacja widowisk na Uniwersytecie Łódzkim i głównie to łączy mnie z teatrem. Do tego oczywiście prywatne zamiłowanie. Przed Maratonem Modrzejewskiej w Legnicy nie wzięłam udziału w rozgrzewce – niespodziewanie znalazłam się na starcie i zaczęłam maraton. Mój udział w Maratonie Modrzejewskiej obejmował pięć spektakli. Nie dobiegłam na „Wierną watahę”, bo widziałam ją miesiąc wcześniej. Idea Maratonu Modrzejewskiej spodobała mi się, ponieważ pozwala osobom z daleka obejrzeć legnickie spektakle w krótkim czasie. Najlepszy spektakl: „Biesy” – Scena Gadzickiego. Najlepszy aktor(ka): Po obejrzeniu tylu spektakli z tym samym zespołem, nie mogę wybrać jednej osoby. Czułabym się wtedy, jak matka, której każe się wybrać ulubione dziecko. Najlepsza scenografia/Najlepiej zaadaptowana przestrzeń: „Hamlet, książę Danii” – Scena na Nowym Świecie. Najlepsza muzyka: „Hamlet, książę Danii” – Scena na Nowym Świecie. Najlepsza choreografia/ruch sceniczny: „Biesy” – Scena Gadzickiego. Odkrycie Legnicy to najlepsze, co przytrafiło mi się w tym roku. Nie zapomnę wieczorów w Caffe Modjeska. Jeszcze raz chciałabym obejrzeć wszystkie spektakle! Szkoda, że nie było spotkań z twórcami spektakli. Kolejny Maraton Modrzejewskiej musi się odbyć!
0 Komentarze
Wywiad po biegu – Robert Gulaczyk21/6/2018 Z uwagi na to, że wywiad został przeprowadzony korespondencyjnie, przybrał inną formę. Przedstawiam Państwu wywiad po biegu w Maratonie Modrzejewskiej.
Zawodnik nr 3: Robert Gulaczyk Sędzia: Alicja Szemberska A: Te trzy dni, to był morderczy bieg... Szczególnie dla Was, aktorów, zwłaszcza, że spektakle Maratonu Modrzejewskiej były niewiarygodnie wymagające. Jak dojść do siebie po takim wysiłku? R.G.: Ciężko! Myślę, że każdy ma swoje sposoby na regenerację. Plusem tej sytuacji był fakt, że wiedzieliśmy o Maratonie od dawna, więc przynajmniej mentalnie mogliśmy się przygotować na zwiększony wysiłek. Prawda jest też taka, że wysiłkowe spektakle w naszym Teatrze to nie pierwszyzna. Choć muszę przyznać, że stopień wyczerpania na mecie mnie samego lekko zaniepokoił. A: Wydaje mi się, że udało się Panu z aroganckiego mordercy, jakiego przedstawił Szekspir, stworzyć postać tragiczną. Klaudiusz w „Hamlecie, księciu Danii” sprawiał wrażenie, kogoś, kto nie do końca spodziewał się wszystkich konsekwencji swojego czynu. Miał się za silnego, a jednak okazał się zbyt słaby, żeby unieść ciężar swojej zbrodni. Wzbudził mój niepokój, ale w tym pozytywnym sensie – zmusił mnie do zrewidowania swoich uczuć. Przede wszystkim sprawił, że mu współczułam. To niecodzienna interpretacja tej postaci. Jak Pan opracował tą postać? R.G.: Przede wszystkim należy się małe sprostowanie. To nie ja opracowałem tę rolę. Zrobił to 17 lat temu na premierę „Hamleta, Księcia Danii” Przemek Bluszcz. Przy niedawnym wznowieniu spektaklu Jacek powierzył tę rolę mi, bo Przemka już od dawna w Legnicy nie ma. Oczywiste jest, że wpisałem się w nią ze swoją wrażliwością i lekko ją zmodyfikowałem. Zresztą nie mogło być inaczej, bo dysponujemy z Przemkiem zgoła innymi warunkami aktorskimi. Poza tym, ze względów obsadowych, pozmieniały się mniej lub bardziej konstelacje między poszczególnymi postaciami. Ale zasadniczy pomysł na tę postać już był. W trakcie prób do wznowienia dużo mówił mi o tym reżyser, Krzysiu Kopka, który razem z Jackiem Głombem, odpowiedzialnym za inscenizację, współtworzył to przedstawienie. Dla Krzysztofa ważne było to, że Klaudiusz chciał dobrze, ale dokonana przez niego zbrodnia zaczyna zbierać swoje żniwo. Cytując Hamleta za Shakespearem: Jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro. Zresztą bardzo mi się spodobała ta interpretacja Klaudiusza. Pozostało tylko wpisać się w nią i nie schrzanić tego, co zbudował w tej roli Przemek. A: „Hamlet, książę Danii” to realizacja o rozmachu epickim – scenografia, obejmująca niemal całe wnętrze budynku, kilka planów, na których wciąż coś się dzieje. Stanowi to oczywiście wyzwanie techniczne, a jednocześnie wymaga od aktora, by jego praca nie zaginęła, gdzieś w natłoku tych wszystkich wrażeń. Jak na Pana oddziaływała ta przestrzeń? R.G.: Znam tę przestrzeń od dawna. Co prawda w „Hamlecie” biorę udział dopiero od wznowienia, ale na podobnym planie rozgrywał się też spektakl Jacka sprzed kilku lat - „Kochankowie z Werony”, w którym grałem Capulettiego. W tym budynku powstało zresztą sporo legnickich przedstawień, więc trapy, balkony, bieganie po schodach, czy ulicami dookoła budynku nie są nam obce. Ja osobiście bardzo lubię nieteatralne przestrzenie, bo choć wymagają od aktora więcej wysiłku i niemal zupełnie pozbawiają nas komfortu, to mają swoją wyjątkową autentyczność. A to, w oczywisty sposób, przekłada się na grę aktorską. A: Chciałabym nawiązać do „Iliady.Wojny”. Na początek pytanie z czystej ciekawości – jak, w niesamowity upał, który panował tego dnia w Legnicy, udało się wyjść żywym spod tej czarnej folii? R.G.: Nie wiem. Jakoś się udało. Ale fakt, że tak mokrzy jeszcze spod niej nie wychodziliśmy. A.: Starzy wysyłają na wojnę młodych, skazując ich tym samym na śmierć – to bardzo wybrzmiewa w tej inscenizacji. Od razu przypomina mi się tragikomiczna piosenka z 1932, którą napisał Ludwik Szenwald, a którą, m.in. śpiewa Maciej Maleńczuk, pt. „Niech żyje wojna”. Na samym początku jest taki fragment: Ojczyzna bez żołnierza, to jak bez miecza kat / Więc biorą kwiat młodzieży od wielu, wielu lat […] Wroga bij w imię Boga / Za cudzą kieszeń oddaj młode życie swe!. Przede wszystkim – od tysięcy lat nic się nie zmieniło, ale pozostaje również kwestia Boga. W „Iliadzie.Wojnie” nie ma olimpijskich bóstw. Wojna pozostaje sprawą wyłącznie ludzką. To dość znaczące odcięcie się od dzieła Homera. Jak wpłynęło to na Hektora? Czy nie czuł się o wiele bardziej osamotniony, nie mogąc odwołać się do swoich bóstw? Jego śmierć przestała być w końcu usankcjonowana wolą boską. R.G.: Łukasz Kos przyszedł do nas z „Iliadą” przepisaną przez Alessandro Baricco. Najbardziej niesamowite w tym materiale było właśnie to wycięcie postaci boskich, co bardzo uwypukliło fakt, że ludzie sami sobie robią piekło na ziemi. I nie ma żadnej wyższej instancji, która by tym zawiadywała. Taki był nasz punkt startowy do pracy, więc nawet nie zapędzałem się w myśleniu o Hektorze w boskie rejony. Ważna dla nas była wojna. Można śmiało stwierdzić, że wszystkie postaci w naszym spektaklu są jej ofiarami, a mimo to, w homeryckich monologach wyczuć można ogromną fascynację, podniecenie, świadomość wyjątkowości wydarzenia, w którym się uczestniczy. Dla mnie Hektor kocha wojnę i od początku zakłada, że to może być śmiertelna miłość. Ciężko więc mówić o osamotnieniu. Ciekawej jest, kiedy śmierć Hektora staje się następstwem jego własnych decyzji. A.: Na zakończenie wywiadu, chciałam spytać o coś z zupełnie innej, poza maratonowej beczki. Dużo już zostało powiedziane na temat „Twojego Vincenta”, wiele wywiadów już Pan udzielił na ten temat, ale chciałam poprosić o jakąś jedną anegdotę związaną z tym projektem. Czy mógłby się Pan podzielić z nami historią, do której czuje Pan szczególny sentyment? R.G.: Mnóstwo jest takich historii, bo też cały projekt był dla mnie niezwykle bogatym doświadczeniem. W Londynie mieliśmy intensywne dni zdjęciowe. Musieliśmy nakręcić bardzo dużo ujęć w krótkim czasie, więc w różnych miejscach studio budowanych było jednocześnie kilka różnych scenografii, a ekipa błyskawicznie przenosiła się pomiędzy nimi. Kiedy kręciliśmy scenę pogrzebu Vincenta, leżałem w trumnie. Była na mnie za mała, więc miałem dziwnie ugięte nogi i w dodatku nie mogłem za bardzo się ruszać w wolnych chwilach, bo między ściankami trumny a moim ciałem poupychane były słoneczniki. Mieliśmy w tym ustawieniu bodaj trzy ujęcia i pomiędzy nimi aktorzy na chwilę się rozchodzili, a ja cały czas leżałem w trumnie. Po kolejnym ujęciu ekipa ponownie się rozeszła. Myślałem, że za chwilę wrócą do następnego, ale nie wracali. Dopiero po dłuższej chwili zobaczył mnie Terry – kierownik planu, i przepraszająco powiedział, że w tej scenografii już skończyliśmy. Bardzo to wszystkich rozbawiło, bo niektórzy myśleli, że w trumnie leży manekin. Dzięki śliczne za wywiad. A my bardzo dziękujemy za poświęcenie nam czasu i uwagi! Alicja Szemberska Kwarantanna w Elsynorze21/6/2018 W podziemiach może dziać się bardzo dużo. Równie wiele, co nad powierzchnią ziemi, w pełnym słońcu. W legnickim „Hamlecie” nie ma znaczenia, czy akcja dzieje się na zamku w Elsynorze, czy wydarzenia obejmują ukrytą w bunkrach społeczność, ponieważ gra toczy się o to samo: sztuczne insygnia władzy, które są nimi tylko dlatego, że to my sami uczyniliśmy je ważnymi. Podziemne miasto rządzi się takimi samymi prawami jak każde inne, a ludzie mają tak samo pokiereszowane charaktery.
Wita nas scena na Nowym Świecie i widownia, do której dotrzeć można tylko przechodząc przez zawiłe korytarze, wśród oparów wydobywających się z wilgotnych murów. Nie ma już słońca, są tylko żebracy, kuglarze i strażnicy z pochodniami, na przemian krzyczący, śmiejący się przeraźliwie i zawodzący. Tracę dwadzieścia parę groszy, bo nie mogę przemóc w sobie ochoty na wciśnięcie monet w ręce żebraczki, która zresztą właśnie zaczęła mnie tą ręką obłapiać. Jednoznacznie dano nam do zrozumienia, że nie jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Maseczki, które zdobią twarze miejscowej świty, niestety mogą wydać się niewystarczającym zabezpieczeniem przed nadchodzącymi wydarzeniami. Królewski squat to miejsce, gdzie ślub bierze się w czerwonych szatach. Gdzie ludzie słyszą głosy, bo Hamlet – ojciec nie pojawia się tutaj wcale. Słyszymy jedynie jego głos, a jak wiemy – głosy w głowie nie są oznaką niczego dobrego. Przestrzeń, którą oglądamy, ma kilka wymiarów: scena pod nosem widowni, drugi plan, scena, tak zwana, balkonowa, oraz ostatni, najdalszy plan, który podejrzeć możemy jedynie przez niewielkie okno. Daje to wrażenie całkowitej niedostępności i braku jakiegokolwiek naszego wpływu na to, co tam się niebawem wydarzy. Mimo ogromnej przestrzeni, atmosfera jest nieco klaustrofobiczna: gdybyśmy chcieli nagle uciec, to nie mamy dokąd. Gdzieś pośrodku znajduje się pokój Hamleta, w którym stoi zakurzony konik na biegunach. Hamlet, choć już dzieckiem nie jest, nie panuje nad huśtawką własnych emocji. Jego postać nie jest szczególnie przepisana na nowo – jest to Hamlet w pierwszym zetknięciu klasyczny, ale zjawiskowo zagrany przez Alberta Pyśka, któremu bardzo kibicuję. Pyśk bezbłędnie oscyluje między udawanym szaleństwem, a szaleństwem prawdziwym, między pogardą dla siebie samego, a tą przeznaczoną dla innych. Pragnie, aby wydarzyła się jakaś tragedia, która wstrząsnęłaby światem jego matki i otworzyła jej oczy, ale gdy ta tragedia się staje, on tylko gorzko tego żałuje. Gertruda nadal jest ścianą, o którą rzuca się groch. Ten Hamlet jest niedojrzały, czasami „gnojkowaty”, czasami prawdziwie zrozpaczony, ale zdecydowanie kocha Ofelię. Wiemy o tym Hamlecie, wiemy, że ją kochasz, ale wyrzuć tego konika z pokoju, Hamlecie! Ofelię (Małgorzatę Patryn) poznajemy jako dosyć typową nastolatkę, z humorami, przekąsem na twarzy i roszczeniowym tonem głosu. Nie do końca ta koncepcja do mnie przemawia, ale postać zdecydowanie bardziej zaczyna mi się podobać po śmierci swojego ojca, kiedy przeobraża się w narkomankę ze squatu. Ma podarte rajstopy i majtki ubrudzone okresem. Jest blada i błądzi wzrokiem. Próbuje zachwycać się suchymi patykami, nadając im nazwy polnych kwiatów. Gdzieś w głębi obłędu zdaje sobie jednak sprawę, że w rękach dzierży martwe kawałki drzew. Sama jest tylko kolejnym suchym patykiem, który nie ma już szans na odratowanie. Pozostałość po dostojnym kwiatku. Jej pogrzeb odbywa się bez świadków, bo po cóż zatrzymywać się nad kolejnym grobem, skoro dalej czeka tyle ważnych spraw. Dwór jest wspaniały. Damki dworu, wesołe dziewki wyglądające jak postaci z commedi dell’arte, mają za zadanie zabawiać panów improwizowanym i spontanicznym stosunkiem. Wszyscy wyglądają jak clowny wyskakujące z pudełka, przynoszące mnóstwo radości otwierającemu. „Owe hulanki, po których łeb pęka, czynią z nas wszystkich pośmiewisko świata”. Możliwe, ale my się bawimy razem z dworzanami, razem z nimi chcemy trwonić czas. Czasami jesteśmy też czarowani przez miejscowych kuglarzy, przez ogień, który bardzo szybko z formy widowiskowej, może stać się najzwyklejszym pożarem. Jest to bardzo dynamiczny spektakl: aktorów jest wielu, często używają gwałtowności, poruszają się szybko, niemal przeskakując między poziomami scen. Żywiołowość akcji wzmacnia dym, sceny walk i, wspomniany już, ogień. Zapach benzyny nadaje szczyptę realności. Między Gertrudą a Klaudiuszem jest spora różnica wieku. Anita Poddębniak grała w pierwszej inscenizacji tegoż „Hamleta: Księcia Danii”, czyli aż 17 lat temu, w parze z Przemysławem Bluszczem. Bluszcz zastąpiony został przez Roberta Gulaczyka. Czy warto było zostawiać aktorkę tylko ze względu na to, że już w tym spektaklu grała? Być może. Natomiast dobrze zauważalna była całkowita bierność Gertrudy, która niby jakąś matczyną miłość do Hamleta żywi, ale nie jest w stanie nic zrobić, a tym bardziej mu pomóc. Pragnie zamiatać zło pod dywan, i oczekiwać, że ono już stamtąd nie wyjdzie. Błąd Gertrudo. Chociaż w Klaudiuszu przejawiają się wyrzuty sumienia, jakieś odłamki ludzkich uczuć okraszone łzami, nie będą miały one żadnego wpływu na dalszą akcję. Szczury mogą chodzić zarówno po zamkowych lochach, jak i w kanałach. Końcówka spektaklu daje nam jasno do zrozumienia, że zawsze znajdzie się ktoś z pozoru nieszkodliwy, kto przy danej mu okazji, też będzie chciał wykorzystać swoją szansę. I oto korona zrobiona z czegoś, co przypominało pasek klinowy, trafia na głowę Horacja (Rafał Cieluch). Horacjo schodzi ze sceny, zabierając ze sobą wystraszoną damę dworu. Został tylko stos trupów, a zgliszcza Elsynoru formy nie zmieniły. Nic nie udało się odbudować i nic nie zapowiada, aby miało się coś zmienić po samozwańczej koronacji Horacja: wszak trup będzie się siał dalej, jeżeli tylko okoliczności będą tego wymagać. Legnicki ”Hamlet” jest widowiskiem, które mogłabym oglądać na okrągło. Nie chciałabym go jednak przenosić w żadne inne miejsce: scena na „Nowym Świecie” obramowała całe przedsięwzięcie w jedyny taki egzemplarz „Hamleta”, który na dodatek, w punkt prezentuje ideę legnickiego teatru, słynącego z wykorzystywanych przez siebie różnych przestrzeni. Po wyjściu z podziemi zaczęłam łapczywie łykać powietrze, w emocjach, których nie zdołał zmyć nawet legnicki deszcz. Sonia Romanowska Aż trudno uwierzyć, że legnicka „Wierna wataha” jest regularnie wystawiana na Scenie Gadzickiego. Wyjątkowo – podczas Maratonu Modrzejewskiej – pokazano ten spektakl na Nowym Świecie, uruchamiając nowe, ciekawe konteksty. Nietypowa przestrzeń – położona poza centrum Legnicy, z wejściem odległym od ulicy oraz tynkiem odpadającym ze ścian – zaczęła funkcjonować jako miejsce tajnego spotkania małej, zamkniętej wspólnoty. Z tym pomysłem korespondowała koncepcja Natalii Rejszel, która postanowiła zunifikować postaci, nadając im jednakowe kostiumy: długie, białe suknie i czarne szale, które można przekształcić w kaptury. Pod względem ich formy dostrzegalne są odniesienia do szat z różnych porządków religijnych. Wspólnota nie uznaje żadnych podziałów i odstępstw, kieruje się skromnością, stąd minimalizm kolorystyczny. Prosta dychotomia biel-czerwień wywołuje sugestywny trop – to świat pozbawiony niuansów i cieniowania, ograniczony do kontrastów. Dlatego postaci wykonują choreografię – inaczej niż w „Krzywickiej/Krwi” – z synchroniczną, wręcz mechaniczną dokładnością. W spektaklu Aliny Moś-Kerger kobiety funkcjonowały jako jednostki, natomiast członkowie wspólnoty w „Wiernej watasze” nie mogą sobie pozwolić na drobne odstępstwa od narzuconego tempa – są „silni w jedności”, w której „trwają jak w rytuale”. Niekończącą się powtarzalność fragmentów układu wzmocniono silnymi emocjami – ciężkim sapaniem tańczących, co nadaje choreografii przygotowanej przez Jakuba Lewandowskiego spotęgowaną agresję.
Postaci zamykają i ograniczają horyzont sceny, przypominają formę półokręgu – bezwzględnej jedności, w której brak miejsca na jakikolwiek sprzeciw i niedostosowanie się. W centrum sceny ustawiono kwadratowy, monumentalny stół ofiarny, którego fragmenty są zbudowane z metalowych krat symbolizujących zniewolenie (jako nieodzowny element składania daru). Piotr Tetlak, kreując przestrzeń, operuje dychotomią sacrum-profanum. W tle sceny wyświetlano animacje w formie trzech strzelistych okien rodem ze świątyni. Prace przygotowane przez Justynę Lewandowską mają przewrotną formę: mimo ujęcia ich w kształt witraży, są uzupełniane projekcjami wilków, brutalności i rozrywanego ciała. Przed witrażami powbijano tyczki, które przywołują skojarzenia z ostrzeżeniem przed próbą naruszenia strefy sacrum bądź z rytuałem pogańskim. Życie zaprezentowanej społeczności jest ukształtowane w oparciu o tradycję. Od wielu lat dwie rodziny Wolfów na zamianę ofiarowują Kościołowi jednego ze swoich synów. Mieszkańcy łączyli tę tradycję z ponadczasowym porządkiem, który zapewniał im bezpieczeństwo i ład. Nad miasteczkiem niespodziewanie zawisła klątwa – kobiety nie wydawały na świat synów, lecz córki. W świecie, w którym wartość człowieka mierzy się umiejętnością płodzenia dzieci o odpowiedniej płci, oznaczało to nadciągający kryzys i zachwianie porządku religijnego. Mimo cierpliwych starań, rodzina doczekała dwunastu córek, jednak Ksiądz (Paweł Palcat) dał Antoniemu/Tacie (Grzegorz Wojdon) zadanie – podjęcie kolejnej próby, mimo sprzeciwu jego żony. Kolejne niepowodzenie doprowadziło do zburzenia tradycji – tym razem postanowiono oddać Bogu dziewczynkę, która wraz z osiągnięciem pełnoletności zostanie umieszczona w klasztorze („Zobaczysz to będzie Wielka Siostra”). Konsekwencje przeznaczenia są brutalne. Joanna (Adrianna Jendroszek), realizując schemat żywota świętych, skazana jest na zupełną ascezę, aby nic nie zakłóciło możliwości poczucia narzuconego powołania. Długość jej snu jest regulowana, bo ten czas lepiej przeznaczyć na oczekiwanie na natchnienie, o dziecięcej zabawie może pomarzyć, a odkrywanie kobiecości nie może odbywać się jawnie – nie tylko po zmroku, ale również z daleka od miasta, w wykopanej podziemnej dziurze „w ciemności, żeby nawet pan Bóg zbyt wiele nie dojrzał!”. Skalanie przyjmuje formę fizycznej nieczystości – ciała, które jest brudne od ziemi. Aby uniemożliwić dalsze występki, rodzina decyduje się przyspieszyć powołanie i ofiarować Joannę Bogu po osiągnięciu przez nią szesnastego roku życia, a nie pełnoletniości. Bezwzględne posłuszeństwo dziewczynki przedstawiono za pomocą zamknięcia jej w klatce zbudowanej z prętów. Akt brutalnego uświęcenia i złożenia ofiary pociąga za sobą kolejne przemiany. Dochodzi do zezwierzęcenia mieszkańców, ponieważ konsekwencje odstępstw doprowadzają do zachwiania jedności wspólnoty. Tata znajduje ukojenie w ramionach Sabiny (Magda Drab), a upokorzona Matka (Katarzyna Dworak), którą mąż zdradził z jej siostrą, odwraca rolę: z ofiary staje się katem-wilczycą. Kobieta zyskuje wszelkie atrybuty psowatych: świetny węch (który pozwala jej wyczuć zapach męża na dłoniach siostry), a nawet znaczy teren moczem (w tym przypadku męża). Dzięki odrzuceniu kulturowych konwencji odzyskuje naturę. Przy pomocy ciała zachęca braci męża do udziału w orgii, przekształcając ich w sowy i podążającą za nią posłuszną watahę. W tym świecie układ religijny organizuje życie społeczności, dlatego też charakterystykę postaci zaznaczono na poziomie nazw – większość dramatis personae sprowadzono do pełnienia funkcji w relacji rodzinnej (Tata, Matka, Córki, Bracia) czy ważnej roli we wspólnocie (Ksiądz). Podmiotowość zyskują tylko te postaci, które próbują nie podporządkowywać się społeczeństwu (Joanna i Jarek jako uciekający do podziemnej dziury, Sabina jako bezpłodna jest wyłączona z tradycji wydawania potomków). W tym świecie ciało funkcjonuje jak przestrzeń zemsty – Matka jest zmuszona do wydania na świat syna, aby ten realizował lokalną tradycję, więc w odwecie rodzi trzynastą córkę. To ona ma decydujący wpływ na powołanie człowieka, usuwając z siebie pierwiastek męski, co wyjaśnia w finale: „modliłam się,/ żeby syna nie mieć,/ żeby dziurawą być,/ a Bóg wysłuchał mnie./ Moja krótka skarga więcej zdziałała niż modlitwy całego miasteczka./…/ I wszystko, co męskie ze mnie wyciekło./ Bałam się, że gdy syna urodzę, to o mnie zapomnisz,/ że tylko do tego potrzebna ci jestem”. Niezbyt skomplikowana fabuła koresponduje z minimalistyczną, ale ciekawą, dynamiczną formą. Rytmiczność tekstu Dworak i Wolaka – finalistów tegorocznej Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej – jest wzmacniana dzięki świetnej muzyce, skomponowanej przez Jacka Hałasa, tworzonej na żywo głównie z głosów pozostałych postaci, przetwarzanych przez syntezatory (nad czym czuwa Albert Pyśk). Wspólnotowość podkreślają też chóralne pieśni. Mimo wprowadzenia podniosłej atmosfery, ich treść ciąży ku profanum i bezwzględnej brutalności, choćby w scenie, w której pozbycie się czarnej owcy uświetni „pieśń wielka dziękczynna” przywracająca status quo – „Łeb w łeb idą/ Polując na szczęście/ A gdy któryś zawróci z drogi/ Watahy tej siła/ Zawsze jest i była/ Kły w szyję i połamać nogi”. Powtarzanie religijnych ceremoniałów w oderwaniu od źródła w wierze, staje się pustą formą. Jak przyznaje Matka, czynią to w obawie przed dojmującą pustką: „Bo jak wiary nie ma i tradycja zniknie, to co nam zostanie?/ Pustka...”. To świat zachwianych porządków, w którym nie ma wiary, a tylko obrządek i tradycja, stąd nawet święta woda służąca do chrztu niespostrzeżenie zmienia się w krwistą strugę. Dobrym pomysłem jest wprowadzenie postaci Opowiadacza (Paweł Wolak), który nadaje guślarski charakter prezentowanej historii – ze swoim ironicznym, prześmiewczym tonem, który utrzymuje nawet w obliczu ludzkich tragedii, rozładowując tym samym atmosferę. W projekcji wideo wyświetlonej na początku spektaklu zaprezentowano go jako mężczyznę, który pędzi na oślep przed siebie – ucieka przed rozszalałą wspólnotą, bowiem zdecydował się sprzeciwić społeczności małego miasteczka, w którym „każdy o każdym wszystko wie”. Początkowo Opowiadacz wydaje się pochodzić z innego porządku – wyprzedza kwestie innych postaci, dopowiada ich partie, jest niedostrzegalny dla innych, dzięki czemu przywołuje skojarzenia z wszechwiedzącym. Z czasem zaczyna funkcjonować jako trickster, ponieważ w finale okazuje się, że prezentowane wydarzenia są mu dobrze znane z autopsji. Opowiadacz prezentuje historię Joanny i jej rodziny jako repetycję własnego losu. Jego również kiedyś chciano unicestwić, stąd jego porwany, popalony kostium i sadza na ciele. Twórcy prezentują groźbę pustych obrzędów oderwanych od dogmatów wiary. Spektakl problematyzuje nasilenie radykalizmu, a ta diagnoza dominująco nawiązuje do współczesności, choć nie uświadczymy tu elementów publicystycznych, czy bieżącej doraźności. Artyści legnickiego teatru ukazują, że jednostka nic nie znaczy w hierarchii społecznej („Watahy siła/ zawsze jest i była/ jeden wilk nic nie znaczy”), dopóki nie doprowadzi do głębokich podziałów. Mszczą się na Tacie – jak stwierdzi Matka – „nie za to, że inny być chciałeś./ Za to.... że nas mogłeś zmienić”. Bezwzględne i bezrefleksyjne posłuszeństwo okazuje się być jedyną receptą na przetrwanie. Wiktoria Formella „Wierna wataha” Paweł Wolak i Katarzyna Dworak (PiK) reżyseria: Paweł Wolak, Katarzyna Dworak (PiK) scenografia: Piotr Tetlak kostiumy: Natalia Rejszel muzyka: Jacek Hałas, współpraca: Albert Pyśk choreografia: Jakub Lewandowski grafika i animacje: Justyna Sokołowska premiera: 28 stycznia 2018 Obsada: Tata – Grzegorz Wojdon Matka – Katarzyna Dworak Joanna – Adrianna Jendroszek Córki – Paulina Kowalska / Aleksandra Listwan, Małgorzata Patryn Bracia – Rafał Cieluch, Bogdan Grzeszczak, Mateusz Krzyk Sabina – Magda Drab Ksiądz – Paweł Palcat Jarek – Albert Pyśk Opowiadacz – Paweł Wolak Bies jest niewinny11/6/2018 Bies siedzi i nasłuchuje. Potem szepce. Prosto do ucha, prosto do serca. Bies cieszy się gdy słuchasz, a złości wśród wolności. Bies po prostu taki jest. Z natury. Bies w tym wszystkim jest niewinny.
Ty wyważasz drzwi. Ty podkładasz ogień. To Tobie Bies oddaje rację w działaniu. Wasz dom. Wasz pożar. Bo tyko Wy możecie podążyć tam, gdzie Bies nie wlezie. Jesteście w tej winie sami. Nie do końca jej świadomi. Nie do końca na nią zdecydowani. Nad Waszymi głowami rewolucja. Pod nogami ludzkie serca. Na ramionach Biesy. Alicja Szemberska Mój Hamlet11/6/2018 Mój Hamlet nosi papierową koronę, która est pomalowana na żółto, ma zagięte szpice. Mój Hamlet nosi długi, skórzany płaszcz, którego poły wloką się za nim po ziemi i zbierają brudny piach spod jego stóp. Mój Hamlet siedzi mi na ramieniu jak sowa i podszeptuje coraz to nowe szaleństwa. Mój Hamlet cierpi.
Mój Klaudiusz nosi koronę z metalu, która jest ciężka od krwi i łez. Mój Klaudiusz, ubrany w szkarłat, dumnie obnosi się swoim tchórzostwem. Mój Klaudiusz szuka ukojenia w pieszczocie, jest nienasycony. Mój Klaudiusz cierpi. Moja Gertruda nosi koronę z wyobrażeń, która jest ulotna i w końcu znika. Moja Gertruda, ubrana w szkarłat, naiwnie wierzy w kłamstwa. Moja Gertruda jest matką. Moja Gertruda chce być niewinna. Moja Gertruda cierpi. Moja Dania nosi koronę z wiary, która jest niezachwiana i czysta. Moja Dania kocha swojego Księcia. Moja Dania wybacza i poszukuje nadziei w górze brudnego piachu. Moja Dania chce być kochana. Moja Dania cierpi. Alicja Szemberska WYWIAD W BIEGU - Paweł Palcat11/6/2018 Zawodnik nr 2: Paweł Palcat
Sędziowie: Justyna Plichta i Sonia Romanowska S. Dlaczego monodram? Czy dobrze się Pan odnajduje w takiej formie? P.P. Traktuję monodram dosyć specyficznie, ponieważ to najsztuczniejsza forma dramaturgiczna. Dla mnie widz jest partnerem. Ten projekt był moim drugim monodramem. Pierwszy był zupełnie inny, bo zaistniał w konwencji drag queen show – o gwieździe porno, która opowiada jak została „RoXXy 2 Hot”. Widownia była tam partnerem, uczestnikiem. W „Maraton/Tren” jest trochę inaczej, ponieważ ten temat wymagał monodramu. To przecież mocno autobiograficzna historia i zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę zrobić to sam. Po napisaniu tekstu rozpoczęły się pierwsze próby, a, co za tym idzie, pojawiły się kolejne pomysły – rysowanie, obraz ciała. Rozmawialiśmy dużo w trakcie prób, ale nigdy nie dochodziliśmy do prawdy. Jeżeli jednak pojawia się taki temat, który wychodzi poza ramy teatru, to trzeba zdobyć się na szczerość. Dlatego też, podczas jednej z prób pomyślałem sobie nawet o konwencji stand-up’u. Oczywiście dalej to zaczęło się trochę zmieniać, natomiast coś takiego jak szczery monolog, wydawało mi się najlepszą formą. S. Kiedy człowiek znajdzie się w takiej ciężkiej sytuacji, tak naprawdę też jest sam ze sobą, ze swoimi myślami i emocjami. P.P. Nie ukrywam, że dużą inspiracją dla mnie był monodram, który widziałem parę lat temu na „Dialogu” (red. „Festiwal Dialog”). To akurat było w czasie, kiedy krótko po tym jak byłem na Biennale w Wenecji, Angelika Liddell dostała Srebrnego Lwa - za tę samą kategorię zresztą, co Maja Kleczewska (red. nagroda za innowację w teatrze). Potem na „Dialogu” Liddell pokazała monodram „Ja nie jestem ładna” opowiadający o tym, jak była wykorzystywana seksualnie przez wujka. To taki słynny monodram z koniem na scenie, w którym tnie sobie kolana, moczy je we krwi. Wielu ludzi odrzuca ten monodram ze względu na formę, ostrość - natomiast ja strasznie cenię sobie szczerość jej wypowiedzi i nie ukrywam, że zawsze miałem to gdzieś z tyłu głowy. Kiedy już wizja poskładała się w całość, wiedziałem, że opowiem swoją historię tylko w ten sposób: balansując na cienkiej granicy ekshibicjonizmu, tak jednak, ażeby jej nie przekroczyć. Żeby to nie był ekshibicjonizm emocjonalny, który nikogo nie obchodzi. Jest to co prawda przykre, ale po prostu nikogo. J. Co do tej granicy o której Pan właśnie mówi – gdzie ona leży? Ile tu jest z performansu dla widowni, a na ile jest to osobista wypowiedź? P.P. Pod czujnym okiem Lecha Raczaka, który bardzo dbał o higienę psychiczną wykonania, ogrywałem moją rolę, osadzając niektóre monologi w trzeciej osobie. Dzięki temu wytworzyłem potrzebny dystans. Z rekwizytami było podobnie: używanie przedmiotów, które w jakiś sposób kojarzą się z faktyczną osobą mojej mamy – chociażby kule, było niemożliwe. Mieliśmy absolutną pewność, że to mogą być jakieś kule, ale na pewno nie te konkretne kule mamy. Muszą być nowe. Gdybyśmy to ze sobą powiązali, mogłoby się to wszystko, w którymś przebiegu posypać. Nie ma w spektaklu moich prywatnych rzeczy, bo dystans głowy jest najważniejszy. Trzeba było tę historię opowiedzieć poprzez detale: każdy z nas coś zapamiętuje, jakąś barwę, jakiś szczególik. Więc kiedy słuchamy kogoś, kto opowiada nam historię posługując się wielością szczegółów, to nagle, niepostrzeżenie nasuwają się nam nasze własne obrazy. Dzięki temu ta historia staje się choć trochę uniwersalna. J. Czy temat oswajania śmierci jest tematem tabu? P.P. To jest ogromny temat tabu, szczególnie w przestrzeni, w której panuje kult ciała, kult młodości. O tym się nie rozmawia. Kiedyś, na wsiach, chodziło się po domach i czuwało się przy zmarłych. Teraz tak się nie dzieje, dlatego że wyparliśmy śmierć. Rzadko spotyka się kondukt pogrzebowy. Jest msza, potem przejeżdża się przez miasto, jedzie się do kaplicy, gdzie czeka trumna albo urna ze zmarłym. Nie czuć już wśród ludzi takich emocji, które ja przeżywałem z moimi dziadkami, z moją prababcią, gdzie rzeczywiście było czuwanie i obcowanie z ciałem. Dla dziecka to bywa traumatyczne. Ale taka była rzeczywistość. Pamiętam moją babcię, która chodziła z koleżankami, odmawiała godzinki, modlitwy. Odbywały się liczne rytuały, jak chociażby ten stukania trumną. Kiedyś zmarłego trzymało się i żegnało się z nim w domu. Teraz tego nie ma. I dlatego ten temat może być dziś niewygodny. Śmierć? Nie ma obecnie śmierci. Śmierć jest teraz jakimś wyobrażeniem filmowym, obrazem stworzonym przez media. My nie obcujemy ze śmiercią. Przejrzyjcie swoje albumy. U mnie są zdjęcia całej rodziny, która nie tyle co pozuje, ale pokazuje się przy otwartej trumnie. To są takie zjawiska, które obecnie nie występują. S. Przypominam sobie takie zdjęcia i raczej mieszczą się w albumach rodziców z dawnych lat. Sama nie zrobiłam na pogrzebie nigdy żadnego zdjęcia. Wydaje się to wręcz w jakiś sposób… nieetyczne? Bo już dla nas wyparte, dziwne. P.P. Najbardziej przerażające było dla mnie „całowanie zmarłego”. „Pożegnaj się z dziadkiem”… Nie chciałem w scenie z rozsypanym na podłodze proszkiem wchodzić, aż tak mocno we wspomnienia. Ale ten pomysł z prochem, który wcześniej był zasypką do stop, i tak Leszkowi wydawał się zbyt mocny. Za bardzo kojarzy się z ciałem, z obrzędem religijnym. Natomiast są to koszmarne wspomnienia. To są takie rzeczy, które będą cię prześladowały do końca życia. Z drugiej strony cieszysz się, że je przeżyłeś, bo to jest ostatnia rzecz, którą możesz zrobić. Więcej już się nie da. Możesz uporządkować sprawy, a potem dbać o to, aby jakaś spuścizna trwała. I tyle. S. Od jakiegoś czasu często słyszy się o zjawisku “terapii poprzez teatr”. Ludzie z różnymi problemami chodzą na zajęcia teatralne, warsztaty, czasem ma to formę specjalnych ustawień. Ma to funkcję oczyszczającą, jakiegoś katharsis. Czy ten monodram miał dla Pana wymiar terapeutyczny? P.P. Jak tylko mama odeszła, wiedziałem, że muszę o tym opowiedzieć. Wiem, że byłem w amoku, kiedy nagrywałem to wszystko. Wszędzie chodziłem z włączonym dyktafonem i rzeczywiście – scena z księdzem, urzędniczką, czy z wybieraniem grobu jest sceną odtworzoną jeden do jednego. To są historie spisane. J. A czy lubi Pan angażować widza w spektakl? P.P. Sam nie lubię być angażowany jako widz, bardzo mnie to spina, stresuje. Jak tylko widzę, że jakaś akcja zaczyna się dziać, to już zaczynają mi się dłonie pocić, nie lubię tego. J. To ja mam tak samo. S. A ja te interakcje uwielbiam, choć pewnie do czasu. P.P. Będąc na scenie owszem, bo panujesz nad sytuacją. Tak samo było w „RoXXy 2 Hot”, czy w „Hymnie Narodowym”. Jako bracia Kaczyńscy też angażujemy widzów, choć bardziej korzystamy z ich reakcji. W dzisiejszym spektaklu te zabiegi są w miarę bezpieczne. Początek, a więc luźna rozmowa z publicznością, jest po to, żeby wszyscy się trochę rozluźnili: widownia wie w końcu, na jaki temat przyszła, i każdy już ma swoje wyobrażenie na temat tego, co zobaczy. Zaczynam od rozmowy na temat przeprowadzania pierwszej pomocy, która na dodatek każdemu się przyda. J. Mnie najbardziej zaintrygowała scena instruktażu umierania, która została zaprezentowana za pomocą “pacynek” zrobionych z piłeczek wbitych na palce. Jest pan absolwentem lalkarstwa, ale jak często może Pan użyć tej formy? P.P. To był pierwszy raz, kiedy robiłem pacynki od czasu ukończenia szkoły, czyli od 13 lat. Od roku wykładam interpretację piosenki na Wydziale Lalkarskim, dlatego teraz bardzo przeżywam czas sesji. Przy okazji pracy na uczelni spotykam się z moimi wykładowcami i mogę przyjrzeć się tej pracy od innej strony. Ale to był pierwszy raz, kiedy użyłem formy lalkarskiej w pracy zawodowej. Postanowiłem zwrócić się w tę stronę, ponieważ ta scena, sama w sobie jest dość absurdalna – i pasuje do niej kuglarska lalka, pacynka. Natomiast dzięki piłeczkom-głowom, z wyrysowanymi zamiast oczu krzyżykami, „wybijam” widza z rytmu, co wytwarza mi potrzebny dystans. S. Może wybić widza z rytmu, albo dodatkowo wzmocnić wydźwięk. Czy to nie my właśnie, ludzie, jesteśmy jak takie pacynki, z których w końcu w którymś momencie uchodzi życie? Tylko oczy- krzyżyki i koniec. P.P. Super, to może również pójść w drugą stronę. J. Odbijając od tematu monodramu, ale zostając w Legnicy: co Pan najbardziej lubi w pracy w tym miejscu? P.P. Zespołowość, wielozadaniowość. Wywodzę się z teatru offowego - już podczas studiów tworzyliśmy teatr „Zakład Krawiecki”, a Jacek przyjeżdżał na nasze spektakle. Poza tym, nie w każdym teatrze aktorzy mogą poświęcać czas i przestrzeń na własne realizacje, a tutaj możemy to robić. Jacek jest niezwykle wyrozumiałym szefem, dzięki czemu my, aktorzy, realizujemy też swoje teksty, projekty. S. Nie ucina się skrzydeł. P.P. Pozwalanie aktorom na autonomiczne projekty zawsze jest obarczone wielkim ryzykiem. W moim przypadku była to propozycja monodramu, a Jacek mógł mieć przecież obawy: „Aktor będzie bić pianę na temat śmierci swojej matki... Lubię go, ale bez przesady”. Dyrektor musi wypośrodkować swoją rolę – musi być jednocześnie szefem i przyjacielem. A jednak Jacek ma zaufanie do ludzi i daje im szanse. „Maraton/Tren” nie był moim pierwszym autorskim projektem, jaki tu zrealizowałem, dlatego też Jacek wiedział, z kim ma właściwie do czynienia. Ponadto, akuszerem monodramu był Lech Raczak, którego bardzo cenię z uwagi na jego doświadczenie i dlatego zaprosiłem go do współuczestnictwa w tym projekcie. To właśnie lubię – zespołowość i możliwość realizowania swoich autorskich projektów, oraz fakt, że Jacek bardzo dba o to, by wszyscy aktorzy grali, byli w coś zaangażowani. Aktor, który nie gra stygnie, wypada z obiegu. Dlatego ten mechanizm wciąż trzeba oliwić. J. Czy przebiegł Pan kiedyś maraton? P.P. Tak, przebiegłem w 3 godz. 33 min., a to jest bardzo dobry czas. W tym samym roku, w którym mama odeszła, szykowałem się do maratonu górskiego, ale z uwagi na moją osobistą tragedię wszystkie plany się posypały. Natomiast w Sylwestra 2015 roku postanowiłem, że muszę w jakiś sposób zamknąć ten okres. Rozliczyć się z nim. Dlatego wstałem, ubrałem się i przebiegłem maraton. Biegłem w stronę mojej siostry, a za mną, samochodem, asekurując mnie, czasami jechał mój tata. I zgadnijcie w jakiej miejscowości wylądowałem… Nie jestem mocno religijny, ale wierzę w znaki. W „Bożej Woli”!” I to było magiczne. W następnego Sylwestra również przebiegłem taki maraton. W zeszłym roku jednak nabawiłem się kontuzji, i to w trakcie spektaklu, który dzisiaj jeszcze zobaczycie. Łękotka mi się posypała i teraz mam problem z bieganiem w jakiejkolwiek formie. A co ciekawe – nie stało się to przez faktyczne sportowe bieganie, a innego rodzaju maraton, czyli ten teatralny. Myślę, że to też może być jakiś znak. Zawodnik przebiegł maraton w 17 min. 15 s. Przyjęte płyny: jedna czarna kawa wylewana na koszulkę w celu stworzenia charakteryzacji do następnego spektaklu. Justyna Plichta i Sonia Romanowska Zdążyć przed śmiercią11/6/2018 „Maraton/Tren” to wyjątkowe wydarzenie teatralne, które trudno jednoznacznie zakwalifikować jako spektakl. W swoim autorskim monodramie Paweł Palcat (konsultacja reżyserska: Lech Raczak) wykorzystuje elementy spektaklu, performansu i koncertu. Palcat bierze na warsztat proces żałoby po śmierci bliskiej osoby i próbuje rozprawić się z nim poprzez porównanie z procesem przygotowań biegacza do maratonu.
Na mieszczącą się w budynku legnickiego ratusza Scenę na Strychu prowadzą zawiłe, ciągnące się przez kilka korytarzy schody. W momencie wejścia widzów na widownię aktor/performer znajduje się już na kwadratowej scenie, którą umownie wyznaczają jarzeniowe lampy. Na scenie widzimy kilka przedmiotów: masażer do stóp, rzucony niedbale na podłogę szlafrok, peruka, trzy ustawione na statywach mikrofony, dwa magnetofony i kilka kaset magnetofonowych, z których nagrania czasami dopełniać będą słowa wypowiadane przez Palcata, a w innym razie, odtwarzane naprzemiennie z dwóch magnetofonów, będą dialogować ze sobą nawzajem. Z trzech stron ustawione są krzesła dla publiczności, a w górnej części ściany za sceną zamontowano duży, podzielony na dwie części ekran. Tak zaadaptowana przestrzeń daje wrażenie kameralności i buduje poczucie intymności między widzami a artystą. Pod każdym z krzeseł umieszczono długopis i plik karteczek, co podpowiada nam, że jako widzowie będziemy czynnie uczestniczyć w wydarzeniu. Aktor/performer ma na sobie krótkie spodenki i granatową koszulkę Supermana. Siedzi na metalowym obrotowym krzesełku bez oparcia, kojarzącym się ze szpitalem i obserwuje zajmujących swoje miejsca widzów. W końcu zadaje pytanie: „Czy wiecie, co to jest resuscytacja?”. Widzowie podejmują się próby zdefiniowania resuscytacji krążeniowo-oddechowej, a następnie ustalają, jak ona przebiega. Ze sceny pada kolejne pytanie: „Jest dziesięć kroków wzorowej resuscytacji - czy wiecie, od czego zacząć?”, a padające z widowni odpowiedzi nierzadko wzbudzają śmiech i obnażają brak teoretycznej wiedzy na temat pierwszej pomocy. Kiedy zadzwonić na pogotowie? Ile ucisków wykonać? Kiedy powiadomić bliskich? I wreszcie ostatnie pytanie: a co jeśli cała ta resuscytacja nie pomoże? Tak oto kończy się swobodna atmosfera i dobre samopoczucie zgromadzonych na widowni widzów, którzy orientują się, że podczas monodramu Palcata nie będzie już więcej miejsca na luz i żart. Mowa będzie o rzeczach ostatecznych, a przez to szczególnie ważnych. Takich, których bezpieczniej jest sobie nie wyobrażać, z którymi nie chcemy się konfrontować we własnych myślach. No bo jak przygotować się na śmierć najbliższych osób i na żałobę po nich? Może w ramach oswajania tematu śmierci bliskich należałoby oswoić najpierw swoją własną? Palcat prowokuje, pytając ze sceny, czy kiedykolwiek wyobrażaliśmy sobie własny pogrzeb. Czy zaplanowaliśmy własny pochówek, czy ustaliliśmy, jak wyglądać ma sama ceremonia pogrzebowa i trumna? W książce pod tytułem „Rozmowy o śmierci i umieraniu” amerykańska lekarka Elisabeth Kübler-Ross przedstawiła swoją teorię psychologiczną, według której istnieje pięć etapów godzenia się ze śmiercią. Są to kolejno: zaprzeczanie, gniew, targowanie się, depresja i - wreszcie - akceptacja rzeczywistości. Świetnie ukazane jest to w monodramie Palcata, który przerabia kolejne etapy żałoby na scenie, zmaga się z nimi poprzez sztukę. Gdy z magnetofonu słyszymy wielokrotnie zapętlony, wypowiadany bez emocji komunikat: „mama nie żyje”, aktor/performer wielokrotnie neguje te słowa, tak jakby wielokrotne wypowiadanie partykuły „nie” mogło tutaj jeszcze coś zmienić, cofnąć czas. Wtedy przychodzi zderzenie z rzeczywistością - trzeba porozmawiać z lekarzami, załatwić sprawy organizacyjne związane z pogrzebem, dopilnować licznych spraw urzędowych, zlikwidować najróżniejsze konta zmarłego (bankowe, mailowe, itp.), zmierzyć się z komentarzami na cmentarzu, gdzie nagle najważniejszą sprawą dla osób postronnych zdaje się znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy rodzina zdążyła przed karawanem czy nie… Nikt z nas nie jest przygotowany na mierzenie się ze stratą najbliższych, w szczególności matki, której odejście wydaje się zawsze za wczesne. W takich sytuacjach postępujemy instynktownie, działamy jak w transie, bez wcześniej przygotowanego scenariusza, po omacku błądząc w ciemnościach konsternacji, rozpaczy, bólu i pustki. Nieustanna rekonstrukcja i analiza zdarzeń, odtwarzanie wspomnień o zmarłym, obwinianie się i zadawanie sobie pytania, jak można było zapobiec śmierci… To wszystko jest potrzebne, stanowi etap na drodze do ostatniej fazy w procesie żałoby, momentu, gdy człowiek przyjmuje do wiadomości informację o śmierci, godzi się z utratą i powraca do normalnego życia. Jest taka scena podczas monodramu, gdy aktor/performer prosi widzów o wzięcie do rąk długopisu i pliku dwunastu karteczek znajdujących się pod siedzeniem. Nie wiemy, jakie zadanie nas czeka. Palcat instruuje: wybierz trzy najważniejsze dla ciebie przedmioty i wypisz każdy z nich na osobnej karteczce, na kolejnych trzech wymień po jednej czynności, które najbardziej lubisz robić, następnie trzy miejsca o szczególnej wartości dla ciebie i wreszcie trzy osoby, które najbardziej kochasz… Jeśli tylko widz zechce zaangażować się w proponowane zadanie (a podczas sobotniego spektaklu przeważająca część widowni chętnie się w nie włączyła), finał tej psychologicznej zabawy stanowić może przyczynek do głębszej refleksji, wręcz swoistą autoterapię dla widza. Jedni będą chcieli jak najszybciej zapomnieć o tym, w czym właśnie uczestniczyli, bo było to zbyt silne przeżycie. Inni, z tego samego powodu, jeszcze długo po spektaklu będą wracać do niego myślami. Jedno jest pewne: monodram Pawła Palcata jest osobistym zwierzeniem, intymną opowieścią, której szczerość ma piorunującą siłę rażenia i nikogo nie pozostawi obojętnym. Agata Łukaszuk Dzień III - Fotorelacja10/6/2018 Trzeci, i ostatni, dzień Maratonu Modrzejewskiej rozpoczął się od panelu dyskusyjnego, w którym udział wzięli Jacek Głomb i Paweł Łysak, a prowadził go Dariusz Kosiński.
Później mieliśmy przyjemność obejrzeć remake "Hamlet. Książę Danii", który mnie osobiście wprowadził na emocjonalne wyżyny. Moje tornado w głowie nie przeminęło wraz z ostatnim spektaklem Maratonu - "Iliada. Wojna". fot. Alicja Szemberska Dzień drugi - Fotorelacja10/6/2018 Wszystko zaczęło się od monodramu "Maraton/Tren". Legnickie Wodociągi starały się ratować nas od upału specjalną bramą ze zraszaczami, co naprawdę pomogło i mogliśmy dzięki temu biec dalej w Maratonie. Po "Biesach" odbyła się uroczystość, w trakcie której Dyrektor Teatru Modrzejewskiej, Jacek Głomb, otrzymał Medal Mickiewicz-Puszkin przyznawany przez Stowarzyszenie Współpracy Polska Wschód. Gratulujemy!!! Przed "Wierną Watahą" integrowaliśmy się z legnickim zwierzyńcem - kociaki były przeszczęśliwe - cały tłum ludzi do miziania za uszkiem! Koniec dnia postanowiłyśmy zwieńczyć dyskusją o obejrzanych spektaklach w Caffe Modjeska. fot. Alicja Szemberska
AutorkiJoanna Puzyna-Chojka Kategorie
Wszystkie
|