Maraton Modrzejewskiej 8-10 czerwca 2018
Odpowiada Joanna Puzyna-Chojka, teatrolog, krytyk, animator życia teatralnego z Gdańska:
Powodów wyjątkowości legnickiego teatru jest kilka i są one elementem wypracowywanej przez lata strategii artystycznej Jacka Głomba i jego zespołu. Strategii, która została wyprowadzona z tego miejsca – z Legnicy jako miasta o bardzo skomplikowanej przeszłości i „trudnej” teraźniejszości. Teatr Modrzejewskiej świadomie eksploruje historię Legnicy, także tę, którą chętnie byśmy chcieli wymazać – związaną z zawłaszczeniem tego miasta przez armię radziecką, która miała tu swój główny przyczółek, aż do początku lat 90. Dyrektor Głomb bardzo świadomie tworzy społeczny portret Legnicy, odsłaniając – czy w pewnym sensie nawet konstruując – jej tożsamość, nieoczywistą, złożoną z odprysków różnych kultur. Co ciekawe, te lokalne historie wywiedzione z „pamięci miejsca”, w jakiś paradoksalny sposób, nie do końca łatwy do sprecyzowania, rymują się z doświadczeniem ludzi nie-stąd, jak ja. Świetny przykładem połączenia tych dwóch poziomów, lokalnego i uniwersalnego, był choćby spektakl „Łemko”, wyprowadzony z historii Legnicy, do której trafiło wielu Łemków wysiedlonych ze swojej beskidzkiej „małej ojczyzny”; zarazem jednak był to spektakl o rozpadzie tożsamości i duchowym wyjałowieniu jako konsekwencjach wykorzenienia – powojennych, często przymusowych migracji, które dotknęły przecież nie tylko rodzinę Oresta Gabury i jego sąsiadów, ale wielu ludzi, niekoniecznie Polaków, którzy po podziale jałtańskim znaleźli się w granicach nowego państwa polskiego. Ta identyfikacja dokonuje się zatem na poziomie doświadczenia o wiele bardziej uniwersalnego, choć ufundowanego na „lokalnych opowieściach”. Ta formuła nie pojawia się przez przypadek, bo to, co jest chyba najbardziej oczywistym elementem stylistyki legnickich spektakli, zostało właśnie wyprowadzone z narracji typowej dla opowieści czy nawet jej sentymentalnej odmiany – ballady. I nie chodzi mi tu tylko o słynną „kontrrewolucję” zainicjowaną przez dyrektora Głomba sześć lat temu, wymierzoną w modę na teatr postrdramatyczny, zrywający z ciągłością fabularną i wyrazistą konstrukcją postaci. Chodzi przede wszystkim o to, co stało się podstawą współczesnego teatru dokumentalnego, zakorzenionego w realności przez oddanie głosu „zwykłym” ludziom, opowiadającym ze sceny swoje historie; a raczej przeciw-historie: zsubiektywizowane, obarczone „złą pamięcią”, często manifestacyjnie skonfliktowane z oficjalną narracją historyczną. Scenariusze „Ballady o Zakaczawiu” czy „Łemka” rodziły się właśnie z tego gestu użyczenia głosu realnym osobom, mieszkańcom Legnicy i okolic, od których dramaturdzy Głomba, Krzysztof Kopka czy Robert Urbański, czerpali kanwę swoich scenariuszy. Tę strategię w ostatniej dekadzie zaczęło realizować wiele teatrów, ale Teatr Modrzejewskiej był absolutnie pierwszy, wyprzedzając o dekadę choćby słynny „Transfer!” Jana Klaty. Podobnie – na moje wyczucie – legniczanie jako pierwsi czerpali tak silnie z tego, co nazwałam wcześniej „pamięcią miejsca”. Siłą ich spektakli zawsze były nietypowe przestrzenie, zżarte przez „ząb czasu”, ale uwiarygadniające przez to przedstawiane na niej historie. Kapitalnym pomysłem Jacka Głomba – szkoda, że zarzuconym – był festiwal Miasto, realizowany dekadę temu w różnych, często zaskakujących miejscach, obarczonych dramatyczną przeszłością, które miały zainspirować międzynarodowe zespoły twórców do napisania związanej z nimi opowieści. Czasem ta opowieść była już gotowa, trzeba było ją tylko odnaleźć, wyczytać ze śladów pozostawionych na ścianach czy porzuconych przedmiotów. Społecznym wymiarem tego projektu było odzyskiwanie dla teatru miejsc zapomnianych, skazanych nierzadko na niebyt. Kiedy wczoraj na legnickiej scenie, wypełnionej zmielonymi przez prasę strzępami gazet, oglądałam „Biesy”, dotarło do mnie coś jeszcze. Fascynacja Jacka Głomba realnymi, mocno zdegradowanymi miejscami, dzielona z jego „nadworną” scenografką, Małgorzatą Bulandą, była mi znana. Ale wczoraj zobaczyłam jasno, że przenosi się ona także na teatr jako miejsce nie-prawdy, skojarzone ze sztucznością, udawaniem, kłamstwem. Legnicki zespół bardzo często gra poza swoją główną siedzibą – najczęściej na Nowym Świecie, kiedyś na blokowisku na Piekarach, które już zawsze będzie mi się kojarzyć z „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka. Jeśli gra w teatrze, to rzadko w normalnym układzie widowni. Chętnie zaprasza widzów na scenę, na której nie stoją jednak „ładne” dekoracje, a nowoczesne ledowe reflektory zastąpione są przez robocze lampy garażowe. Tak jakby Głomb-reżyser chciał przykryć tą starannie zakomponowaną „brzydotą” teatr i teatralność. Ale nie po to, by zerwać z fikcyjnością i zaserwować nam jakieś podejrzane performanse. To „przykrywanie” teatru odbywa się na innych zasadach, choć nie wiem jeszcze, jak je nazwać. Na pewno służy mu specyficzny typ aktorstwa, który jest przedziwną mieszanką epickiego zdystansowania, wyprowadzonego z uprawiania przez lata formuły „teatru opowieści”, i ekstremalnej emocjonalności, eksplodującej gwałtownymi przebłyskami. Najciekawsze wydaje mi się właśnie to, że owa ekstremalność emocji nie zyskuje wsparcia w mimetycznym świecie, lecz w surowości, czasem wręcz realności miejsca. Jej siła, tak jak w „Wiernej watasze” duetu PiK, bierze się ze zderzenia mocnego, fizycznego działania aktorskiego z umownością teatralnych znaków. Zadziwiająca mieszanka, którą budowany latami, wielopokoleniowy zespół Modrzejewskiej, opanował w stopniu doskonałym, gwarantującym widowni silne przeżycie. Joanna Puzyna-Chojka
0 Komentarze
I’m every woman10/6/2018 Dramat Julii Holewińskiej „Krzywicka/Krew” kończy się słowami: „Irena Krzywicka? Nie znam. Nie ma jej na facebooku”. Trudno nie zauważyć, że pierwsza skandalistka II Rzeczpospolita utraciła swoją popularność, stając się anonimową postacią. Nieznajomość biografii Krzywickiej wybrzmiewa jeszcze mocniej, gdy punktami odniesienia do prezentowanej historii stają się losy innych kobiet ze świata kultury, sztuki i popkultury, które - mimo że podejmują nieporównywalnie mniej ważne działania - są powszechnie znane.
Nawet jeśli pomysły Krzywickiej pokrywają się z postulatami współczesnych feministek, żadna z nich nie wskazuje słynnej gorszycielki jako ideowej patronki. W dramacie Holewińskiej można jeszcze odnaleźć kwestie Krzywickiej, natomiast w spektaklu wyreżyserowanym przez Alinę Moś-Kerger są one ukryte w polifonicznym głosie sześciu kobiet tworzących chór. Tytuł wskazuje co prawda, że główną postacią jest kochanka Boya-Żeleńskiego, nie przypomina się jednak jej roli społecznej aktywistki: propagatorki antykoncepcji, edukacji seksualnej i świadomego macierzyństwa. Irena Krzywicka w tym spektaklu nie występuje jako symbol postulatów, pionierka ryzykownych działań czy obrończyni praw kobiet. Została sprowadzona do roli jednej z sześciu reprezentantek drugiej płci prezentujących intymne historie, dlatego też wszystkie postaci zostały zunifikowane - bose, z rozpuszczonymi włosami, w beżowych sukienkach - tworzą jedność. Wspólny element tożsamości podkreślono w sposób prześmiewczy, sprowadzając kobiecość do roli czerwonych majtek, którymi postaci wymachują jak sztandarem, czy do stereotypowego atrybutu - czerwonej szminki przyjmowanej jako symbol inicjacji wyrażający przejście poszczególnych etapów. Intymne życie kobiet jest ukształtowane przez ciało, a krew wyznacza horyzont doświadczeń: pierwsza miesiączka, pierwszy stosunek, miłość, poród, choroba i śmierć. Przy pomocy metafory krwi można przedstawić całe życie kobiety. Większości z tych wydarzeń towarzyszą prywatne dramaty, może dlatego reżyserka spektaklu zdecydowała się zakończyć go słowami: „Życie wydaje mi się czymś bardzo bolesnym”. Kontrapunkt stanowią fragmenty pieśni patriotycznych i wulgarnych rymowanek, które - dzięki parodystycznej formie - rozładowują dramatyczną perspektywę wieloaspektowego zniewolenia przez rodzinę, politykę i społeczeństwo. Wszystkie uniwersalne etapy losu kobiety są uzupełniane indywidualnymi pobudkami: pierwszy okres może być źródłem wstydu i nieumiejętności odpowiedniego przygotowania się na to wydarzenie (stąd nawet biały miś zmienia kolor), ale też oczekiwania (bo jest się ostatnią dziewczynką w klasie). Utrata dziewictwa odbywa się w atmosferze rywalizacji, transakcji kupna-sprzedaży bądź na własną rękę - na strychu, wśród kurzu, na skutek poczucia nieatrakcyjności. Ciąża bywa upragniona, ale pojawia się też jako urojenie czy nieoczekiwany problem-symbol niedawno zakończonej relacji. Miłość niekoniecznie musi być skierowana do płci przeciwnej, ujawniając niespodziewany homoseksualizm. W ten sposób zaznaczono niezmienny schemat, nadając prezentowanym historiom rys jednostkowy. Przynależność do drugiej płci, ale i własną podmiotowość silnie zaakcentowały aktorki legnickiego spektaklu, nie siląc się na synchroniczną dokładność w odtworzeniu choreografii przygotowanej przez Katarzynę Kostrzewę - zarówno pod względem tempa jej wykonania, jak różnego stopnia dokładności odwzorowania układu. Spektakl zaskakuje pod względem inscenizacji: przy pomocy niewielu prostych środków udało się wytworzyć atrakcyjną jakość. Rytm wyznaczyła gra na fortepianie (Andrzej Janiga) - często w mniej konwencjonalny sposób, wykraczający poza typowe wykorzystanie klawiatury - i bodaj na kilku mniejszych instrumentach. Uzupełniła ją warstwa wizualna w formie prostych projekcji utrzymywanych w skali szarości, które stanowiły kontrapunkt wobec opowiadanej historii - jak przesuwające się ziarna piasku na pustyni; a także wykorzystano dwa duże, biało-szare, styropianowe konstrukcje przygotowane przez Małgorzatę Bulandę. To one stanowią główny element scenograficzny, stając się murem-ścianą, który pragnie się przeskoczyć czy tworząc wieko trumny, w której oczekuje się na - spóźniającą się już pięć lat - śmierć. Nawet oświetlenie jest dyskretne - często ograniczone do ascetycznej, białej, rozproszonej formy. Do wyjątków należy scena, gdy betanka (Joanna Gonschorek) postanawia oddać się Bogu, jednocześnie sprowadzając na siebie ciążę urojoną. Jej skojarzenia z przyrównaniem własnego losu do życia Matki Boskiej, uzupełnione zostają poprzez intensywnie żółte światło wywołujące impresję z blikami z ikon. Minimalistyczna forma i utrzymywanie szybkiego tempa pozwalają skoncentrować się na problemie doświadczania kobiecości wtłaczanego w kulturowe schematy. Spektakl niewiele ma w sobie ze stereotypowego, feministycznego manifestu - bliżej mu do intymnej historii zapisanej w ciele kobiety, przejmująco zaprezentowanej przez zespół aktorek Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. „Krzywicka/Krew” Julia Holewińska reżyseria: Alina Moś-Kerger scenografia: Małgorzata Bulanda kostiumy: Magdalena Jasilkowska muzyka: Marta Kleszcz choreografia: Katarzyna Kostrzewa premiera: 5 marca 2016 występują: Magda Biegańska, Katarzyna Dworak, Gabriela Fabian, Joanna Gonschorek, Zuza Motorniuk, Magda Skiba oraz muzyk - Andrzej Janiga Wiktoria Formella WYWIAD W BIEGU - Jacek Głomb9/6/2018 W naszych rozmowach stosujemy formułę maratonu: 6 spektakli na scenie, 760 minut legnickiego teatru. Komu uda się dobiec najszybciej? Zawodnik nr 1: Dyrektor Jacek Głomb Sędziowie: Justyna Plichta i Sonia Romanowska J. W jaki sposób Teatr Modrzejewskiej zaistniał w życiu społecznym mieszkańców Legnicy? G. Najlepiej byłoby zapytać mieszkańców. To, co robimy tutaj ma oczywiście przede wszystkim względy artystyczne, bo jesteśmy teatrem, a nie stowarzyszeniem społeczno-edukacyjnym. Natomiast jasne jest, że pozostaje to w dużym związku z naszą publicznością: robimy teatr mocno wpisany w lokalność, to się wyraża poprzez spektakle, które napisaliśmy razem z mieszkańcami, jak „Ballada o Zakaczawiu”. To się przejawia też w tym, czego dotkniecie podczas Maratonu czyli graniu nie w przestrzeni teatru, nie w siedzibie, tylko w miejscach zdegradowanych. One są zdegradowane w takim sensie, że to są miejsca zawsze jakoś tam zrujnowane, nie do końca będące w użyteczności publicznej i my te miejsca ożywialiśmy, albo ożywiamy dla teatru. I to jest taki wymiar, który wydaje mi się bardzo ważny dla lokalnej społeczności. Miejsca te nie są zamknięte na ludzi z zewnątrz. Co prawda, nie zajmujemy się tylko tym, żeby ludziom było lepiej, ale przede wszystkim jakością artystyczną i to jest dla nas najważniejsze. J. Czy spektakle wpisane w historię Legnicy są również otwarte dla widzów z zewnątrz? G. Każdy spektakl, może nie z 20 lat temu, ale teraz tak, robimy z taką świadomością, żeby widz w Gdańsku, Gdyni czy w Sopocie mógł go odbierać w taki sam sposób. Oczywiście jeżeli coś jest mocno wpisane, to ludzie to czytają inaczej. Opowiem pewną anegdotę: kiedy robiliśmy to słynne „Zakaczawie”, które jest zresztą trochę przeklęte, bo chodzi za nami do dzisiaj, to nie wiedzieliśmy, że robimy ważny spektakl dla Polski. Myśleliśmy, że to będzie spektakl legnicki i on tu zostanie… Nagle okazało się, że ta lokalna opowieść o jednej z legnickich dzielnic jest odbierana jako uniwersalna historia PRL-u i III RP. Teatr to nie jest matematyka, to nie jest dwa plus dwa równa się cztery. To zawsze jest jakaś intuicja, ale też oczywiście przez te lata dużo jeżdżąc i podróżując z teatrem, wiemy, że to też jest taki ważny drugi wymiar dla nas, że robimy teatr w drodze. Być najlepszym w Legnicy nie jest trudno z tego powodu, że się jest jedynym. Nie mamy tu żadnej konkurencji, jesteśmy jedynym teatrem zawodowym. Nie chcemy takiej sytuacji jak niektórzy koledzy są przekonani, że są zajebiści, bo jakby nie mają konkurencji. My od początku rzuciliśmy się mocno w wędrowanie i to wędrowanie powoduje to nasz język musi być czytelny. Ktoś nie znając historii Gienka Cygana i tego wszystkiego co było zapleczem całej tej historii musi ten spektakl odbierać tak samo. Jeżeli tego nie robi, no to jest błąd. Staramy się zawsze tak robić, żeby to było uniwersalne. S. Jakie znaczenie ma dla Pana widownia, jak Pan ją odbiera? W jaki sposób chce ją Pan angażować i czy ma Pan obraz tego, w jaki sposób powinna odbierać spektakle? Czy jednak pozostawia Pan jej miejsce na dowolną interpretację? G. Robimy teatr ludowy, czyli teatr dla widza. Gramy dla was, mamy takie hasło od piętnastu-dwudziestu lat - logo, że widownia jest dla nas najważniejsza. Nie jesteśmy teatrem festiwalowym, no bo jak pewnie wiecie, w Polsce jest nurt takich spektakli, które powstają od razu na festiwal. My tak nie robimy, znaczy po pierwsze: nigdy bym na to nie pozwolił, a po drugie: żyjemy z tą naszą widownią tak blisko, że jeżeli byśmy tak robili musielibyśmy ich oszukać, a nie chcemy ich oszukiwać. Jest taka książka, pani profesor Małgorzaty Dziewulskiej „Teatr zdradzonego przymierza”. Hasło „przymierze” w kontekście widowni jest dla nas podstawowe. Dla nas teatr jest rozmową, spotkaniem, dialogiem, a nie wykładem, przemową czy narzuceniem. My chcemy z ludźmi rozmawiać. Myślę, że w czasie tego maratonu będzie to bardzo wyraźnie widać. To jest teatr nastawiony na język spotkania i porozumienia, dlatego że tu nie ma branży, przepraszam teatrologów, bo to jest małe miasto: osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Są jakieś szkoły wyższe, co udają, że są szkołami wyższymi. Tu nie ma środowiska, takiej branży, która przychodzi do teatru, studentów, którzy chodzą do teatru współczesnego. Tu nie ma czegoś takiego. Ja muszę robić teatr dla Pani Sklepowej, nie obrażając Pani Sklepowej i dla Pana Profesora, który się też zapląta na ten spektakl. Oczywiście Maraton jest specyficzny, bo mamy trochę gości i nie będzie tak jest zwykle, ale zwykle ta nasza widownia jest ludowa, w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Taka anegdotę opowiem: miałem moment, że bardzo chciałem przekształcić Teatr Modrzejewskiej w Teatr Ludowy, ale się z tego wycofałem, bo jak wiecie tę nazwę zastąpiła już pewna partia polityczna i trzyma się tego słowa maksymalnie. Zostaliśmy przy teatrze Modrzejewskiej, ale jednocześnie mamy przekonanie, że ten widz jest różnorodny i bogaty. Kilka lat temu robiliśmy ankietę i prosiliśmy ludzi, żeby wpisywali zawody jakie uprawiają i było bardzo różnie: kominiarz, fryzjer… Nie chcę się chwalić, ale mogę powiedzieć, że tu jest bardzo wyjątkowo jeżeli chodzi o widownię. J. Skąd się wziął pomysł na organizowanie Maratonów? G. Pierwszy, zorganizowany w 2004 czy 2005 roku, wyszedł naturalnie, od nas. Chcieliśmy się pochwalić, głównie wobec publiczności legnickiej, tym, co mamy. Nagle jest taki teatr na świecie, który może zagrać 760 minut, czyli 12 godzin i 40 minut w ciągu dwóch i pół dnia. I to jest 6 maratonów, ponieważ rekord w tym prawdziwym maratonie to 2 godziny 3 minuty, czyli my właściwie przebiegamy sześć maratonów. Mam mocno w głowie książkę „Siły i środki naszej sceny” z 1879 roku Władysława Bogusławskiego, wnuka Wojciecha. Książka dotyczyła sceny warszawskiej, czyli teatrów rządowych, Modrzejewskiej. Ale ja sobie te „Siły i środki” mocno zapamiętałem. Poza tym robimy też to trochę cynicznie, dla ludzi, takich jak wy, spoza Legnicy, którym łatwiej jest przyjechać do Legnicy raz na dwa lata niż przyjeżdżać co kwartał. Robimy to w dwojaki sposób: po pierwsze głównie dla miasta, i mamy takich fanów, którzy mimo tego, że oglądali wszystko, bo przecież to jest małe miasto, to przyjdą jeszcze raz na wszystkie spektakle, ale jednocześnie pomyśleliśmy o takim adresie jak wy (studenci), dyrektorzy teatrów, krytycy. Trochę to wyszło z przypadku, potem powtórzyliśmy to dwa razy i to jest nasz kolejny taki maraton. Oprócz tego, że mam fantastycznych aktorów, to mam bardzo dobrze wyedukowaną przez nas, czyli przeze mnie i przez Małgosie Bulandę, moją prywatnie żonę, a także scenografa tego teatru, ekipę techniczną. My się po prostu nauczyliśmy przez lata to robić i właściwie nie ma dla nas trudnych wyzwań. Oczywiście to mocno kosztuje też ekipę techniczną, bo praktycznie każdy spektakl będzie w innej przestrzeni. S. Dlaczego Szekspir? Czy dlatego, że był on również teatrem dla ludzi i wychodził do nich, a najważniejsza była w nim interakcja, czy poprzez same historie, uniwersalne fabuły? G. W 95’ roku zrobiliśmy „Jak wam się podoba” i było to jedno z głośniejszych naszych przedstawień. Wyszło z przypadku, bo Robert Czechowski, reżyser, z którym wtedy byliśmy związani, robił dyplom w szkole wrocławskiej. Wymyślił taką formułę, żebyśmy zrobili koprodukcję. Dzisiaj to jest bardzo modne. Wyszedł strasznie fajny spektakl, na żywo z zespołem „Kura”. Przyjechał na ten spektakl Zawistowski i Jurek Limon. Byli zachwyceni, i dali nam wtedy wyróżnienie. To był nasz pierwszy sukces i zaczęliśmy w tym Szekspirze kopać. Potem się pojawił Koriolan - wyzwanie zrobione w koszarach pruskich, a potem ruskich na Sejmowej. Później nadszedł Hamlet, którego teraz odkopaliśmy po latach, a potem inne przedstawienia. Mamy szekspirowskie spektakle i przyjaźnimy się z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim. Zaowocowało to ostatnim przeglądem, który stanowi dla nas bardzo ważny fragment historii, ale też z tego powodu, że po prostu nikt lepszych tekstów nie pisze. Dyrektor teatru woli wystawiać lepsze teksty niż gorsze i jakoś nam ten Szekspir na razie pasuje. J. Wspominał Pan kiedyś, że śniła się Panu Modrzejewska. Czy pamięta Pan ten sen? G. Nie pamiętam. Dzisiaj Magda Piekarska przypomniała to w „Wyborczej”. Pamiętam natomiast, że wymyśliłem to w nocy, pewnie był to sen, albo może była to bezsenność, na którą też cierpiałem i cierpię jak wszyscy ludzie zapracowani. To było wtedy, kiedy szukaliśmy patrona dla tego teatru. Jesteśmy w niemieckim mieście, więc nie mieliśmy się do kogo odwołać. Nie było też żadnego artysty o odpowiedniej randze, związanego z tym teatrem w powojennym czasie, żeby powierzyć mu teatr. Modrzejewska wyszła trochę z moich tęsknot i marzeń, bo ja jestem strasznie zakochany w teatrze XIX-wiecznym. Nawet nie w jego konwencji, tylko właśnie w siłach i środkach, to znaczy w tych wozach wędrownych, w tej całej Bogusławskiego umiejętności robienia teatru narodowego pod zaborami… To bardzo ciekawe rzeczy. Pewnie Bogusławski byłby pierwszym wyborem, ale niedaleko jest Kalisz. Modrzejewska jest niby w Starym, ale już nikt nie wie, że tam jest Modrzejewska, bo to Narodowy Teatr Stary. A my Modrzejewską gramy i tak naprawdę znani jesteśmy jako teatr Modrzejewskiej, albo jako drużyna Modrzejewskiej. I to rzeczywiście było jakoś tak, że to było w nocy. Minęło już trochę lat, ale mam taką wiarę, że ona się w grobie nie przewraca, bo spełniamy tu jej ideę. Ona była mocno feministyczna, działająca, walcząca społecznie - do Rosji jej nie wpuszczali z powodu wypowiedzi antycarskich. Była bardzo odważną kobietą, bo pojechać do Ameryki i grać Szekspira po angielsku to ogromne wyzwanie. Była wędrującą, ale jednocześnie polską najwybitniejszą aktorką. Mówię czasem żartobliwie, że nawet wybitniejszą niż Krystyna Janda. Wobec takiego patrona tworzy się wielkie zobowiązanie. Myślę, że moi koledzy aktorzy, choć nie są w to tak mocno zaangażowani jak ja, widzą w tym również wyzwanie. Dla aktorki BYĆ w teatrze Modrzejewskiej, to jest tym większe wyzwanie. S. Jakie ma Pan plany na przyszłość, tę bliższą i tę dalszą? G. Mam wrażenie, że jest strasznie dużo planowania w polskim teatrze. Że wszyscy planują i chcą wszystko wiedzieć, a ja wolę raczej tak od projektu w projekt. To znaczy… Wolę mniej planować, a więcej myśleć. Mamy różne intuicje, mamy taki, paradoksalnie - znowu projekt powiem, bo to dzisiaj modne słowo - który nazywa się „teatr który łączy” . Pomyśleliśmy, że tyle jest podziałów, już nie mówię o tych podziałach politycznych, które przeorały Polskę, tak że się w rodzinach nie można dogadać, ale mówię też o takich podziałach estetyczno-branżowych, że wszyscy się w tej Polsce kłócą i wygrażają sobie pięściami. Wymyśliliśmy taki projekt, który jest pewnie znowu trochę naiwny i raczej życzeniowy,„teatr który łączy” i to będzie takie hasło, którym będziemy mocno grali. Chcemy próbować dogadać różne estetyki, różne światy, różnych twórców, to będzie widoczne w naszych, przepraszam za słowo, planach. Pamiętam jak robiliśmy „Hymn Narodowy”, czyli spektakl Wojcieszka. Potem mówiono o nim antypisowski, co też nie do końca jest prawdą. W każdym razie spektakl ten był szybką odpowiedzią teatru na rzeczywistość, która była wokół nas. Mało jest takich teatrów, które się zdecydują na taką odwagę, że w grudniu się o czymś gada, a w kwietniu już jest premiera, bo to nie może czekać. Wolę robić taki teatr, i tak powstawały tu najlepsze projekty. Szybki (może nie tak szybki jak Maciej Nowak), ale reagujący na rzeczywistość. To jest mi bliższe. Więc nasze plany też są trochę takie, że jakby się nie daj Boże (albo daj Boże!) zdarzyło coś, co wydaje nam się w tym momencie ważniejsze, to byśmy zapewne te plany zmodyfikowali. Dlatego o planach nie lubię za bardzo mówić, chociaż, jak każdy teatr, mamy takowe. Dzisiaj jest taki rynek, że jak się, na przykład chce zaprosić Marcina Libera, który będzie u nas robił niedługo, to trzeba z nim gadać rok wcześniej. Paradoksalnie niby się nic nie dzieje, ale tak naprawdę dzieje się strasznie dużo. To znaczy, teatry robią multum premier, a ci ludzie, którzy są najciekawsi, są mocno zajęci. J. Mamy również pytanie szóste z plusem, a bardziej prosimy o poradę: Co należy zrobić, żeby na czwartym roku studiów zostać dyrektorem teatru? G. Nie wiem, czy dzisiaj jest to możliwe, to był inny świat, świat w którym nie było konkursów. To był świat po PRL-u, gdzie wszystko się jeszcze tworzyło, kształtowało. Wtedy nie każdy mógł zostać reżyserem, istniały mocne obostrzenia - trzeba było mieć pierwsze studia. Teraz wystarczy zrobić maturę i można iść na studia. Ja skończyłem historię na UJ, i tak naprawdę moja wędrówka w kierunku teatru też była wynikiem różnych historii. Chcę chyba powiedzieć, że nie wiem czy dzisiaj jest to możliwe. Jeśli chodzi o mnie, to był też splot przypadków. Nie było w tym żadnego mechanizmu, z powodu wielkiego talentu, absolutnie. Ten wojewoda, który mnie wtedy przyjmował, bo wtedy był to jeszcze teatr wojewódzki, mocno ryzykował. Ja zresztą też ryzykowałem, ale miałem takie poczucie, że mnie to strasznie interesuje. Kreowanie teatru. Reżyseruję, pracuję dużo, ostatnio nawet bardzo dużo. Takie wymyślanie teatru zawsze mnie bardzo brało. Już na studiach miałem studencki zespół, w którym działałem. Jestem z alternatywy, co mi pomogło. Bo tak naprawdę nie znałem ustaw, nie znałem przepisów, to wszystko była głęboka woda. Ale też mi pomógł kryzys w tym teatrze, bo tu w zasadzie nic nie było. Tylko rozwalona, spalona ziemia. I dlatego tak łatwo było zbudować coś na zgliszczach. Dzisiaj już nie zbudujesz, bo są związki zawodowe, bo ZASP, bo radni za albo przeciw, zawsze jest coś. Dzisiaj jest dużo trudniej, jest szaleństwo. Ta, konieczna w życiu publicznym w tych czasach, transparentność, powoduje, że dużo na tym tracimy. Jest taka piękna anegdota: co by dzisiaj zrobił prezydent Wrocławia, jakby od niego przyszedł Jerzy Grotowski? W życiu by go nie wziął pod swoje skrzydła. To był jakiś kosmos, to że Grotowski wtedy ten teatr Laboratorium założył. To był taki inny świat… Chociaż oczywiście Grotowski zaczął wcześniej niż ja. Ale był to podobny mechanizm. Zawodnik przebiegł Maraton w 21 minut i 51 sekund, nie przyjmował żadnych płynów. Sonia Romanowska i Justyna Plichta
Ostatnie godziny dzielą nas od rozpoczęcia pierwszego spektaklu, prezentowanego w ramach trzydniowego Maratonu Modrzejewskiej, który startuje dzisiaj w legnickim teatrze. Ekipa naszego bloga w komplecie melduje się gotowa do pracy i głodna teatralnych wrażeń. A tych, nie mamy co do tego żadnych wątpliwości, będzie pod dostatkiem!
Maraton, zorganizowany na zakończenie czterdziestego sezonu artystycznego w historii istnienia Teatru Modrzejewskiej w Legnicy rozpocznie się już dziś o godzinie 19:00. Na Scenie Gadzickiego obejrzymy przedstawienie „Krzywicka/Krew” w reżyserii Aliny Moś-Kerger, na podstawie dramatu Julii Holewińskiej. Tytułem sztuki, autorka nawiązuje do zapomnianej polskiej feministki, pisarki i tłumaczki Ireny Krzywickiej. Na scenie zobaczymy sześć legnickich aktorek: Katarzynę Dworak (Irena), Magdę Biegańską (Monika), Magdę Skibę (Dorota), Joannę Gonschorek (Dominika), Gabrielę Fabian (Ewa) i Zuzę Motorniuk (Agnieszka). Każda z postaci ma inny bagaż doświadczeń życiowych, każda zmaga się z innymi problemami, w różny sposób odkrywa i przeżywa swoją kobiecość - wszystkie razem stanowią natomiast zbiorowy portret kobiety mierzącej się z dwudziestowieczną historią Polski i narzuconymi przez kulturę wzorcami. Za scenografię odpowiada Małgorzata Bulanda, kostiumy przygotowała Magdalena Jasilkowska, a nagrodzoną na XVI Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona” w Zabrzu choreografię stworzyła Katarzyna Kostrzewa. Muzykę skomponowała i gra na żywo Marta Kleszcz. Jutro czekają nas aż trzy maratonowe spektakle, co oznacza 360 minut spędzonych w fotelu na teatralnej widowni! Wszystkim tym, którzy, tak jak my, nie zamierzają odpuścić ani jednego maratonowego wydarzenia polecamy kilka ćwiczeń fizycznych przed pierwszym spektaklem. Zachęcamy również do wykorzystania każdej przerwy na kilka przysiadów i skłonów :). Sześciogodzinna teatralna uczta rozpocznie się wyjątkowo wcześnie, bo już o godzinie 12:00. Na Scenie na Strychu zobaczymy wtedy „Tren”. Monodram Pawła Palcata stanowi próbę zestawienia procesu żałoby po stracie najbliższej osoby z procesem przygotowań maratończyka do startu w zawodach. Warto zwrócić uwagę na wizualizacje, które są dziełem grupy Tajne Komplety Filmowe. O godzinie 15:00 na Scenie Gadzickiego zaprezentowane zostaną „Biesy” według Fiodora Dostojewskiego w reżyserii dyrektora legnickiego teatru, Jacka Głomba. Spektakl został zrealizowany z okazji jubileuszu czterdziestolecia Teatru im. Heleny Modrzejewskiej i występuje w nim niemalże cały zespół aktorski Teatru Modrzejewskiej, dzięki czemu będziemy mieli okazję zobaczyć na scenie jeden z najlepszych zespołów teatralnych w Polsce w komplecie! O 20:00 ze sceny Gadzickiego przeniesiemy się natomiast na scenę na Nowym Świecie, by obejrzeć spektakl duetu PiK, czyli Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak. Są oni nie tylko reżyserami przedstawienia, lecz również autorami tekstu, nagrodzonego ostatnio Alternatywną Nagrodą dramaturgiczną podczas Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych r@port w Gdyni. Niedziela zapowiada się zupełnie wyjątkowo. Ostatni dzień Maratonu rozpocznie się od debaty pod hasłem „Teatr 2018 - misja czy wizja?”, w której udział wezmą Agata Duda-Gracz, Paweł Łysak i Jacek Głomb i którą poprowadzi prof. Dariusz Kosiński. Po dyskusji zaprezentowany zostanie spektakl „Hamlet, książę Danii” w reżyserii Krzysztofa Konopki i inscenizacji Jacka Głomba (godz. 15:00, Scena na Nowym Świecie). Tak jak w przypadku „Biesów”, gra w nim prawie cały zespół aktorów legnickiego teatru. Wieczorem natomiast, na zamknięcie Maratonu, obejrzymy „Iliadę. Wojnę” w reż. Łukasza Kosa. Przedstawienie rozpocznie się o 19:00 na Scenie Gadzickiego. Gotowi do startu? My już w progach startowych i zaczynamy odliczanie! Trzy…dwa… ruszamy już za kilka chwil! Agata Łukaszuk AutorkiJoanna Puzyna-Chojka Kategorie
Wszystkie
|